poniedziałek, 9 lutego 2015

17 listopad 2013 - Hala Krupowa



 Rozmaite  są  przyczyny  wyruszenia  na  szlak.  Dlaczego  więc  pierogi  z  kaszą  gryczaną  i  serem  nie  miałyby  być  jedną  z  nich?  Zwłaszcza,  gdy  jeden  z  towarzyszy  wędrówki  wygłosi  na  ich  cześć  mowę  pochwalną  jeszcze  przed  założeniem  plecaka  na  plecy  i  postawieniem  pierwszego  kroku  na  szlaku.  I  tutaj  pozdrowienia  dla  Sławka,  mimo  iż  akurat  w  dniu  wędrówki  owych  pierogów  w  schronisku  na  Hali  Krupowej  nie  było. :(  Za  to  tempo  marszu  do  schroniska,  w  którym  miały  czekać,  trzymaliśmy  równe  i  żwawe  -  rozmarzone  kubki  smakowe  potrafią  być  całkiem  solidną  siłą  napędową.  Rekompensatę  za  utracone  nadzieje  kulinarne  odbieraliśmy  w  czasie  marszu  kilkakrotnie,  docierając  do  miejsc  z  dobrym  widokiem  roztaczającym  się  na  Tatry.  Zgarnęliśmy  też  bonus  w  postaci  odwiedzenia  kapliczki  polowej  nawiązującej  formą  do  szałasu  i  kryjącej  pod  swoim  dachem  cuda  i  wzruszenia.
 Druga  połowa  listopada  obdarzyła  nas  łaskawością  i  zamiast  oznak  nadchodzącej  zimy,  mogliśmy  wciąż  cieszyć  się  słoneczną,  ciepłą  jesienią.  Wprawdzie  barwne  liście  drzew  już  opadły,  ale  kolorów  wokół  nie  brakowało.  Do  schroniska  dotarliśmy  szlakiem  niebieskim  i  żółtym.  Jest  to  sympatyczne  schronisko,  idealnie  wkomponowane  między  cztery  strony  świata  i  w  zbocze,  na  którym  się  znajduje  -  w  miejscu,  gdzie  kończą  się  wierzchołki  drzew  rosnących  poniżej  schroniska,  rozpoczyna  się  piękna  panorama  Tatr.  Dla  nas  wystarczający  powód,  by  nie  spieszyć  się  z  jedzeniem  śniadania  i  opuszczeniem  ławek  ustawionych  przed  schroniskiem.
 Korzystając  z  ładnej  pogody  i  leniwie  płynącego  czasu,  w  drodze  powrotnej  podążyliśmy  szlakiem  czerwonym  w  kierunku  szczytu  Okrąglicy,  nieopodal  którego  wybudowano -  a  właściwie  odbudowano  -  kaplicę  pod  patronatem  Matki  Bożej  Opiekunki  Turystów.  Obecna  kaplica  powstała  w  1987  roku  wskutek  działań  grupy  turystów  związanych  z  krakowską  parafią  św.  Józefa  (dzielnica  Podgórze),  natomiast  jej  pierwsza  wersja  zawdzięczała  swoje  istnienie  proboszczowi  Sidziny  -  ks.  Józefowi  Długopolskiemu.  Swoją  bacówkę,  do  której  z  czasem  wędrowało  coraz  więcej  osób,  przekształcił  w  kapliczkę.  Niestety  w  roku  1968  strawił  ją  pożar.  Dla  ludzi  związanych  z  tym  miejscem  oczywiste  było  jednak,  że  epizod  ten  nie  może  być  potraktowany  jako  ostateczność  i  na  pogorzelisku  musi  stanąć  nowa  kaplica.  Jej  budowę  rozpoczęto  w  1987  roku,  a  etapy  prac  opisano  w  skrócie  na  drewnianej  tablicy  upamiętniającej  budowę.  Wyryto  na  niej  również  słowa,  które  można  uznać  za  swego  rodzaju  motto  określające  charakter  kaplicy  i  nawiązujące  do  elementów  jej  wnętrza:  W  tym  miejscu  modlitwy  wspominamy  tych,  którzy  znaleźli  swój  skarb  w  górach,  całym  sercem  je  ukochali  i  odeszli  na  Niebieskie  Szlaki.  A  wnętrze  kaplicy  wypełnione  jest  pamięcią  o  tych,  którzy  swoją  wędrówkę  ziemskimi  szlakami  już  zakończyli  -  drewniane  tablice  w  formie  rycin  lub  płaskorzeźb  przymocowane  są  zarówno  do  konstrukcji  dachu  jak  i  ściany  kaplicy.  Nie  da  się  przy  nich  nie  zatrzymać  choćby  na  chwilę.  Pomiędzy  tymi  śladami  pamięci  umieszczono  płyty  ze  stacjami  drogi  krzyżowej  -  szczególnie  przyciągają  wzrok  (a  może  bardziej  myśli?)  stacje  IX  i  XIV,  poświęcone  Zaginionym  w  górach  i  Pochowanym  bez  grobu.  Wśród  takiego  wnętrza,  w  centralnej  części  tego  kaplicowego  szałasu,  ustawiony  jest  ołtarz  wykonany  z  kamiennych  płyt  z  wizerunkami  czterech  ewangelistów.
 Akcentem,  który  bardzo  mi  się  spodobał,  jest  obraz  autorstwa  Adama  Knapika,  oddający  nie tylko  urok  przyrodniczy  gór,  ale  także  ideę  powstania  samej  kaplicy.  Na  przytoczenie  zasługuje  również  ballada,  którą  można  przeczytać  na  jednej  z  płyt,  a  jej  bohaterem  jest  Pier  Giorgio  Frassati.

Ballada  o  Frassatim  -  patronie  turystów

Po  Komunii Św.  -  z  plecakiem,  do  którego  wsunął  książeczkę,
poszedł  Frassati  w  życie  -  jak  w  wielką  górską  wycieczkę.
Patrzeli  ludzie  zdumieni,  dziwili  się  ludzie  prości,
że  tak  po  cztery  schody  szedł  do  doskonałości.
A  on  się  uśmiechał  radośnie,  żartował  na  lewo  i  prawo,
jak  turysta,  co  idzie  w  triumfie,  a  ludzie  biją  brawo.
Patrzeli  pesymiści,  jak  gwiżdżąc,  brał  przeszkody
cudowny  chłopiec  Frassati,  turyński  bohater  młody.
Patrzeli  ludzie  zmęczeni,  zwątpiali,  z  dna  rozbicia,
na  jego  bujną  młodość,  na  jego  radość  życia.
Patrzeli  egoiści,  patrzeli  w  strasznej  rozterce,
jak  on  beztrosko  drugim  rozdaje  młode  serce.
Na  brąz  go  opaliło  gorące  słońce  Italii.
Frassati  miał  serce  dziecka,  muskuły  miał  z  gibkiej  stali.
Po  własnym  przeszedł  sercu,  gdy  tędy  wiodła  droga,
Frassati,  co  po  rycersku  ukochał  swego  Boga.
Życie,  co  się  dla  innych  w  tragiczne  supła  sploty,
prościło  się  w  jego  oczach  jako  gościniec  złoty,
a  w  oczach  tych  miał  wizję  śniegów  i  gór  i  lawiny,
więc  niósł  ją  jak  skarb  najdroższy,  pomiędzy  ludzi,  w  doliny.
Dusza  mu  drżała  z  zachwytu,  młody  się  zapał  korzył,
że  Bóg,  Artysta  wieczny  tak  cudnie  wszystko  stworzył.

A  gdy  go  Bóg  zawołał,  na  świętej  góry  szczyty,
uśmiechnął  się  Frassati,  turysta  znamienity.
Uśmiechnął  się  po  swojemu,  raz  jeszcze  się  odwrócił,
kolegom  machnął  dłonią,  znak  pożegnania  rzucił,
podpisał  ostatnie  kwity  dla  jakiejś  chorej  wdowy,
polecił  komuś  biednych  i  zaraz  był  gotowy.
Odszedł  młody  i  piękny,  pięknością  celu  przejęty,
Frassati,  Boży  turysta,  najcudowniejszy  święty.