poniedziałek, 11 maja 2015
02 maj 2015 - Chochołowskie krokusy w deszczu
Biegacze mawiają, że nie ma złej pogody, aby biegać - jest tylko źle dobrana odzież. I mają rację - mokry świat może być kolorowy i może zachwycać. Padający deszcz (jeśli tylko nie leci z nieba niczym z rogu obfitości) i deszczowa wilgotność powietrza potrafią wydobyć kolory, których czasami nawet słońce nie wydobędzie, bo świecąc, prześwietla je swoim blaskiem.
A gdy dodamy do tego kolorowe peleryny i parasole, to zapomnimy, że w ogóle pada. :)
ZDJĘCIA
środa, 6 maja 2015
19 kwiecień 2015 - Chochołowskie krokusy w śniegu
Zważywszy na warunki w jakich odbyło się nasze tegoroczne spotkanie z chochołowskimi krokusami, mogę śmiało powiedzieć, że chyba pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się być gdzieś za wcześnie. ;)
A to za sprawą pogody, która tym razem postanowiła spłatać figla bez konsultacji z wiosennym już przecież czasem i pokryć tatrzańskie doliny świeżą warstwą śniegu. Na szczęście krokusy, choć delikatne, dzielnie walczyły ze śnieżnym puchem. Niektóre same próbowały wyjść spod białej kołderki...
... niektóre zostały odkopane przez zniecierpliwionych ludzi,
jeszcze innym w wydostaniu się spod śniegu pomagało słońce, które wytopiło śnieg.
Wprawdzie słońce nie ogrzało powietrza na tyle, by krokusy rozpostarły swoje płatki i byśmy mogli zobaczyć je w pełnej krasie, ale w zamian mogliśmy podziwiać je w pełni koloru - świeże, jędrne, nasycone fioletem, jeszcze nie przesuszone i nie wydeptane przez tych, którzy traktują te fioletowe połacie dosłownie jak fioletowe dywany. Plusem "bycia za wcześnie" był także brak tłoku i gwaru na szlaku - rarytas wziąwszy pod uwagę popularność Doliny Chochołowskiej wśród osób odwiedzających Tatry.
Podczas naszego spaceru nie mogło zabraknąć tradycyjnego już parzenia kawy - pozdrowienia dla Agisa mistrza ceremonii i agisowej kawiarki. :)
Podążając do schroniska, przywitaliśmy się ze znajomą, której kilka lat temu nadałam imię Honorata - mimo upływu czasu trzyma się całkiem nieźle, nie daje się kornikom i nadal się uśmiecha. W drodze powrotnej spotkaliśmy śniegowego skrzata, którego ktoś ulepił z zanikającego powoli śniegu - nie wiem, czy przypadło mu to do gustu, ale nazwałam go Dionizy.
Niestety poza wyniesieniem z Tatr wspomnień tego, co ładne, wynieśliśmy też to, co brzydkie i co w ogóle nie powinno się na tatrzańskim obszarze znaleźć. Parafrazując pewną piosenkę o stolicy, można powiedzieć, a nawet zaapelować: nie przenoście nam śmietnika z dolin w góry.
ZDJĘCIA
piątek, 3 kwietnia 2015
wtorek, 10 marca 2015
21-22 luty 2015 - III Prawdziwa Wyrypa Beskidzka... w Gorcach - RELACJA
Gdyby ta relacja powstawała na około 45-tym kilometrze trasy, podczas krótkiej przerwy na uzupełnienie płynów, rozpoczynałaby się ona głośno wypowiedzianą myślą: Właściwie to mam 32 lata i mogłabym wreszcie żyć normalnie. Myśl ta postanowiła wypłynąć ze mnie na zewnątrz wraz z falą zmęczenia, z którą przyszło się zmierzyć na czerwonym szlaku, pomiędzy schroniskami: na Turbaczu i Starych Wierchach. Wypłynęła ona w towarzystwie innych myśli, m.in. takich, że tyle jest pięknych miejsc na świecie, które można byłoby sobie spokojnie zwiedzać, zamiast włóczyć się gdzieś kilkadziesiąt kilometrów w nocy z plecorem. [Tak - w "sprzyjających" okolicznościach zdarza się, że nawet ulubiony plecak staje się plecorem. ;)] W tamtej chwili najpiękniejszym miejscem na świecie był dla nas samochód, czekający na drugim końcu czerwonego szlaku, a największym marzeniem dotarcie do samochodu.
Z tego też względu - w akcie desperacji, do którego przyczyniła się pamiętna drewniana tabliczka, jaką minęliśmy przy szlaku wiodącym na Turbacz - zadecydowaliśmy jeszcze w schronisku na Turbaczu, że marzenie to musimy spełnić jak najszybciej i jeśli tylko pozwolą nam siły, podczas zejścia z Turbacza nie będziemy robić już postojów w pozostałych dwóch schroniskach, a tylko krótkie przystanki po drodze, gdy nasze organizmy zaczną się ich domagać. Plan ten udało nam się zrealizować, aczkolwiek...
... gdyby ta relacja powstawała po upływie około siedmiu godzin od zakończenia Wyrypy, jej początek brzmiałby: Ty dziękuj Bogu, że nie odebrał Ci rozumu i nie poszedłeś. :)
To właśnie usłyszał ode mnie Marcin - Karol, który (ze względu na dopadającą Go grypowatość) nie uczestniczył w Wyrypie, lecz następnego dnia po niej zadzwonił zapytać, jak nam poszło. A poszło nam tak, że jeszcze kilka następnych dni za nami chodziło - każdy z nas w różnym stopniu, ale jednak odczuwaliśmy wszystko, czym nas Pan Bóg obdarował: od stóp przez łydki, uda, pośladki, po plecy, ramiona i dłonie. I senność nie będącą wcale zwiastunem przedwiośnia, lecz należącą do pakietu powyrypowych skutków ubocznych.
Dzisiaj mija szesnasty dzień od zakończenia gorczańskiej wędrówki. Wspomnienia pozostają wciąż żywe, choć emocje ostygły, a drewniana tabliczka - drwiący licznik czasu o właściwościach zbliżonych do właściwości cebuli podczas krojenia - wskazująca na 3 godziny 15 minut (a może 3:30 ?) drogi do schroniska na Turbaczu, nie próbuje już wycisnąć z nas łez rozczarowania, że to jednak nie dwie godziny, na co w głębi duszy liczyliśmy. Wtedy byłam przekonana, że to ja wymiękam, tracę siły i dlatego tak deprymująco ten kawałek drewna na mnie podziałał. Później jednak, podczas wymiany spostrzeżeń z resztą drużyny, okazało się, że znęcał się nad wszystkimi, którzy na niego spojrzeli.
Podejście od Willi Orkanówki aż do schroniska na Turbaczu przypadło na etap wewnętrznej walki z dającym się coraz bardziej we znaki zmęczeniem - nie tylko ciało odczuwało już przebyte kilometry, także psychika zaczynała się buntować. Przyjemność wędrowania wśród promieni słońca została zastąpiona faktem, że dotarliśmy do najcięższego odcinka do pokonania i pokonać go musimy, bo nie mamy gdzie się zatrzymać, a gdybyśmy chcieli zawrócić, to droga za nami nie była już wcale krótsza niż ta, którą mieliśmy przed sobą, by dotrzeć do schroniska na Turbaczu. Zmęczenie skumulowało się w schronisku i tam też zrobiliśmy najdłuższy, prawie godzinny przestój regeneracyjny. Wiedzieliśmy, że to ostatni punkt, w którym możemy odbudować trochę sił i że to te siły będą musiały nas poprowadzić w dalszą drogę. Pomagała też świadomość, że pokonaliśmy to, co było najbardziej wyczerpujące i że do pełnego zwycięstwa brakuje nam już tylko (w tamtej chwili: i aż) zejścia do Rabki.
Do mankamentów zaliczam asfalt, który stanowił spory fragment trasy. Z jednej strony dzięki niemu można było otrzeć się podczas marszu o ślady cywilizacji, a z drugiej zostawiliśmy na tym asfalcie część sił, które przydałyby nam się na podejściach w rejonie górzystym. Niezaprzeczalne jest jednak, że widoki rozpościerające się wokół asfaltowych dróg były ładne.
Swoje zrobiła także odległość pomiędzy schroniskami na Luboniu Wielkim i na Turbaczu - szybkie wrzucenie czegoś na ząb podczas postoju przy sklepie w okolicy Niedźwiedzia dalekie było od prawdziwego posiłku regeneracyjnego. Ale przynajmniej sklep był jeszcze otwarty. :)
Obawiałam się tej Wyrypy. Wiedziałam, że będzie mnie ona kosztować więcej niż wszystkie poprzednie, gdyż na 5 dni przed nią skończyłam leczenie antybiotykiem. Zamiast w ramach przygotowania - jak planowałam - magazynować w organizmie substancje odżywcze, przez prawie dwa tygodnie kiepskiego apetytu wybierałam "z magazynu". Wyrypę przeszłam. Dla mnie osobiście to satysfakcja i wzruszenie tym większe, że był to mój pierwszy tak duży "wysiłek wegetariański". Z tego względu wewnętrzna siła jaką dała mi ta Wyrypa, jest większa niż radość odczuwana kilka lat temu po przebiegnięciu pierwszego w życiu półmaratonu (wtedy jeszcze "na mięsie"). Dla niektórych wysiłek związany z Wyrypą to rodzaj (cytuję) "sadomaso", ale postawa ta jest mi tak daleka, że nie będę jej komentować. Może dlatego, że moim zdaniem każdy podjęty przez człowieka wysiłek coś wnosi, kształtuje. Na szczęście są jeszcze ludzie, dla których Wyrypa to fizyczny marsz i równocześnie psychiczna praca nad sobą - nie tylko wzmacnianie psychiki, ale także uczenie się samego siebie, pokory wobec świata, dystansu wobec życia. Reset i ładowanie "baterii" równocześnie. Czas refleksji nad swoim miejscem na Ziemi, drogą przebywaną w codzienności. To także czas wdzięczności za to, że można iść, widzieć, czuć. Czas zachwytu nad tym, co mijane obok, czas spotkań z innymi ludźmi.
A co o Wyrypie powiedzieli inni ludzie? O kilka słów poprosiłam kompanów - odrobili zadanie domowe. :) Pojawiła się myśl, aby co nieco ocenzurować przed publikacją, ale jeśli Wyrypa była spontanem, to i wspomnienia z niej muszą być spontaniczne. Zatem bez cenzury. :)
Zdjęcie zamieszczone poniżej wykonane zostało przez Kasię, gdy przygotowywaliśmy się do startu. Od lewej w stanie gotowości: Kasia, ja, Sławek "a ku - ku", Janek, Rysiek i Grzesiek.
Dla tych, którzy lubią cyfry i statystyki - wyruszyliśmy w sobotę około godziny 08:35, z powrotem przy samochodach stawiliśmy się w niedzielę o godzinie 05:30. W czasie wędrówki zrobiliśmy dwie dłuższe przerwy - 40-minutową w schronisku na Luboniu Wielkim i prawie godzinną w schronisku na Turbaczu. Pozostałe przerwy szacuję łącznie na około 1 - 1,5 godziny.
KASIA
Udział w Wyrypie zawsze nasuwa pytanie: Czy dam radę? Trasa tegorocznej Wyrypy zapowiadała się interesująco, bo tam mnie jeszcze nie było - ze wszystkich punktów trasy byłam tylko na Turbaczu i to szlakiem z Kowańca. Po analizie trasy, dwa punkty wiedziałam, że będą trudne: podejścia na Luboń Wielki i na Turbacz właśnie. Warunki na trasie trudne. Obiad zaplanowany na 12.30 na Luboniu już był przesunięty. :) Ale atmosfera wycieczki nagradzała poślizg. Największa męka przy podejściu na Turbacz - te 3,15h do schroniska prawie doprowadziło mnie do płaczu. Nogi bolały i męczyłam się szybko, ale i tak udało nam się to zrobić szybciej, ok. 2,5h. Podziwiam Grześka, który idąc pierwszy raz, całkiem dobrze dawał do przodu, chociaż w schronisku minę miał nietęgą. Zwątpiłam, czy da radę dalej iść, ale po godzinnym odpoczynku ogarnął się. Dało mi również popalić zejście do samochodu. Przy schronisku na Starych Wierchach miałam już dość, podtrzymywała mnie tylko myśl, że to jeszcze kawałek do auta w porównaniu z tym, co za mną. Po Wyrypie doszłam do siebie dziwnie szybko, zważywszy na to, co było na trasie. W niedzielę niewielkie problemy z chodzeniem, a w poniedziałek z kucaniem. I to mój kolejny sukces.
SŁAWEK
Wyrypa cięższa niż ubiegłoroczna. :) Podejście i zejście z Lubonia ekscytujące. Dotarcie na Turbacz mozolne, stale było ok. 3-godz., trwało chyba 6! Prośba do wcześniejszych wyrypowiczów zakładających ślad: "Proszę szerzej", nie jak modelka na wybiegu stopy w jednej linii - parę godzin takiego dreptania skutkuje u mnie otarciami... Ból nóg w poniedziałek, we wtorek nogi jak na sprężynach, w środę myśli o Chłoście Beskidzkiej. :)
JANEK
Najcięższa, ale fajna. Za duża przerwa miedzy Luboniem a Turbaczem. Płacz po przeczytaniu: 3 i pół godziny do szczytu. :) Nogi (uda) dwa tygodnie po jeszcze bolą. :)
GRZESIEK
To nie była wyrypa tylko wyje...ka. :) Trasa rewelacyjna, świetnie poprowadzona ze względu na widoki. A w dupę mi dało podejście na Turbaczyk i dojście do schroniska - miałem już DOŚĆ wyrypy. ;) Najbardziej ucierpiało prawe kolano przy zejściu, które musiałem kurować przez 2 dni, po wyrypie, nie mogłem wejść na 4 piętro - tak napieprzało. ;( Warto było, nie żałuję, ale drugi raz bym nie szedł - może inną trasą, ale nie na Turbacz.
ŁUKASZ
Dołączył do naszej załogi już na szlaku i towarzyszył nam do końca - na szczęście Wyrypy, nie naszego. :) Myślałam, że jest padnięty tak jak my i był, ale nie do tego stopnia, by nie słuchać i nie rejestrować pewnych faktów. A fakty były takie:Towarzystwo wspaniałe. :) Wydarzenia ciekawe i wyjątkowe. Na trasie było wszystko: śnieg, błoto, asfalt, skały, lód, dzień, noc, upał, zimno, słońce, gwiazdy. Największy kryzys na podejściu na Turbacz - senność, a wraz z nią osłabienie - drepcząc, rozglądałem się za miejscem na jamę śnieżną - z uporem i świetnym, upartym towarzyszem dotarliśmy do schroniska na Turbaczu.
Na ok. 45 km (03:00 - 04:00 rano) padło zdanie, które wspominam z uśmiechem na twarzy i z bólem stóp. Kompanka rzekła: "Mam 32 lata, przecież mogę żyć normalnie". :)
Czy mogłabym żyć normalnie? Nie włóczyć się gdzieś kilkadziesiąt kilometrów w nocy z plecakiem? Czy gdybym się tak nie włóczyła, to byłabym w życiu tu, gdzie jestem i taka, jaka jestem? Czy tacy byśmy byli? Nie, bo to włóczenie się (i wędrowanie po górach w ogóle) w pewien sposób nas rzeźbi i szlifuje. Zatem odpocznijmy, złapmy równowagę pomiędzy aktywnością i dynamiką, a lenistwem i spokojem, i... za jakiś czas spotkajmy się znów gdzieś na szlaku. :)
ZDJĘCIA
wtorek, 17 lutego 2015
30 listopad / 01 grudzień 2013 - Dolina Pięciu Stawów Polskich
Od czasu do czasu jest zima - raz na rok, albo na dwa.
Nie narzekajmy na klimat i bierzmy, co los nam dał. :)
Mimo, że słowa te Agnieszka Osiecka zapisywała sporo lat temu, udało Jej się przewidzieć kapryśność pór roku, jakiej i my doświadczamy w obecnych czasach. Raz ta zima przychodzi leniwie, jakby w zdziwieniu, że już jej pora. Innym razem ochoczo pokrywa świat białym puchem i nabija się z nas nieprzygotowanych. Tym razem przypomnimy sobie jedną z jej piękniejszych odsłon - tym bardziej piękną, bo tatrzańską. Andrzejki spędziliśmy wśród Przyjaciół w Dolinie Pięciu Stawów Polskich - skąpanej w słońcu, udekorowanej iskrzącymi zaspami, soplami i błękitem nieba. Czasami dobrze jest choć w ten sposób - poprzez zachwyt nad zwyczajnymi rzeczami - powrócić do beztroskiego okresu dzieciństwa, gdy tyle radości dawało lepienie bałwana, zapadanie się w świeżym śniegu, a przemoczone ubranie i zgubione rękawiczki nie były problemem tylko oznaką przedniej zabawy.
środa, 11 lutego 2015
ZAPRASZAMY - 21-22 luty 2015 - III Prawdziwa Wyrypa Beskidzka... w Gorcach
W sobotę 21-go lutego odbędzie się kolejna zimowa edycja turystycznego marszu znanego pod nazwą Wyrypa Beskidzka, a od 2013 roku rozszerzoną o słowo Prawdziwa. Rozszerzenie to związane jest z tym, że właśnie w lutym 2013 roku, ze względu na uciążliwe warunki atmosferyczne (dużą ilość śniegu i wciąż padający nowy), organizator wyryp - Marek Bytom - zdecydował o odwołaniu marszu. Część uczestników podjęła jednak wyzwanie i wyruszyła na szlak. Powstała w ten sposób grupa ludzi, którzy podtrzymują zimową tradycję zapoczątkowaną przez Marka. Marek zaś nadal organizuje wyrypy letnie.
Dotychczas wyznacznikiem Wyryp było to, iż zgodnie ze swoją nazwą, odbywały się w Beskidach. Od minionego roku przebieg trasy wybierany jest przez uczestników - w drodze głosowania nad proponowanymi przez nich wcześniej trasami. W obecnym sezonie zgłoszono siedem propozycji. Rozpiętość kilometrów wynosiła od 47,5 km do 54,8 km, a proponowane regiony rozciągały się od Beskidu Żywieckiego (1 opcja), poprzez Gorce i część Beskidu Wyspowego (1 opcja), Beskid Śląski (4 opcje) i Beskid Mały (1 opcja). Pomimo kuszenia Beskidem Śląskim zwyciężyły Gorce. Jest to powód do radości, gdyż oznacza urozmaicenie w porównaniu do poprzednich lat, a wraz z powiewem świeżości odczujemy zapewne i powiew większej motywacji do zmierzenia się z gorczańskimi szlakami. Równocześnie mam jednak dużą nadzieję, że w następnych latach wyniki głosowania będą szczęśliwe dla Beskidu Śląskiego, gdyż pięknem konkuruje on z Żywieckim, natomiast doceniany jest chyba głównie przez miejscowych. Ale wróćmy do teraźniejszości. :)
START Wyrypy wyznaczony jest na godzinę 10:00 w sobotę 21 lutego. Ze względu na udział osób dojeżdżających z różnych regionów Polski i niekoniecznie samochodem, można rozpocząć wcześniej lub później. Elastyczność taka nie dotyczy już miejsca startu, którym jest Rabka Zdrój.
TRASA rozpoczyna się szlakiem czerwonym w Rabce - Zdroju (Główny Szlak Beskidzki) i wiedzie poprzez cztery schroniska PTTK - na Maciejowej, na Luboniu Wielkim, na Turbaczu, na Starych Wierchach. Ze Starych Wierchów podążymy do schroniska na Maciejowej, zamykając tym samym wyrypową pętęlkę. Poniżej mapa trasy z uwzględnieniem schronisk. Pomiędzy schroniskami usytuowane są miejscowości, przez które również będziemy podążać i w których można będzie (miejmy nadzieję) zrobić jakieś zakupy, gdyby ktoś popadł w deficyt prowiantowy lub zejść z trasy w przypadku deficytu chęci lub sił do kontynuowania wędrówki.
META oficjalna została wyznaczona w Schronisku na Maciejowej. Ja jednak uwzględniłam na mapie koniec końców w Rabce Zdroju, jako że i tak będziemy musieli dojść tam ze schroniska na Maciejowej, by wrócić do domów.
Założyłam, że wracać będziemy tą samą drogą, jaką wcześniej do schroniska dotarliśmy, a więc szlakiem czerwonym. Stąd też otrzymane 57,1 kilometra do przejścia. Głównymi punktami odpoczynku i uzupełniania energii będą zapewne schroniska, więc dobrze wcześniej zapoznać się z tym, co nas czeka i pod tym kątem rozłożyć siły oraz tempo marszu. Wziąwszy pod uwagę profil trasy i odległość pomiędzy Schroniskami: na Luboniu Wielkim i na Turbaczu, naszą "ładowarką" będzie prawdopodobnie także Chabówka. Łącznie pokonamy około 2614 m przewyższenia terenu. Pokora pokorą, ale nie dopuszczam, że role się odwrócą i przewyższenie pokona nas. ;)
Dla tych, dla których argumenty słowne to jeszcze za mało, by zdecydować się na udział w Wyrypie i dla tych, którzy już byli zdecydowani, ale zniechęcił ich profil trasy, mam jeszcze argumenty obrazkowe. :)
Prawda, że bajka? Więc trzymamy kciuki za TAKĄ zimę i hodujemy nadzieję na TAKIE widoki. Jeśli pogoda dopisze i nie poskąpi widoczności, będziemy mieć szansę popatrzenia na Tatry.
Mapa trasy
Wydarzenie na portalu Facebook
DO ZOBACZENIA !
poniedziałek, 9 lutego 2015
17 listopad 2013 - Hala Krupowa
Rozmaite są przyczyny wyruszenia na szlak. Dlaczego więc pierogi z kaszą gryczaną i serem nie miałyby być jedną z nich? Zwłaszcza, gdy jeden z towarzyszy wędrówki wygłosi na ich cześć mowę pochwalną jeszcze przed założeniem plecaka na plecy i postawieniem pierwszego kroku na szlaku. I tutaj pozdrowienia dla Sławka, mimo iż akurat w dniu wędrówki owych pierogów w schronisku na Hali Krupowej nie było. :( Za to tempo marszu do schroniska, w którym miały czekać, trzymaliśmy równe i żwawe - rozmarzone kubki smakowe potrafią być całkiem solidną siłą napędową. Rekompensatę za utracone nadzieje kulinarne odbieraliśmy w czasie marszu kilkakrotnie, docierając do miejsc z dobrym widokiem roztaczającym się na Tatry. Zgarnęliśmy też bonus w postaci odwiedzenia kapliczki polowej nawiązującej formą do szałasu i kryjącej pod swoim dachem cuda i wzruszenia.
Druga połowa listopada obdarzyła nas łaskawością i zamiast oznak nadchodzącej zimy, mogliśmy wciąż cieszyć się słoneczną, ciepłą jesienią. Wprawdzie barwne liście drzew już opadły, ale kolorów wokół nie brakowało. Do schroniska dotarliśmy szlakiem niebieskim i żółtym. Jest to sympatyczne schronisko, idealnie wkomponowane między cztery strony świata i w zbocze, na którym się znajduje - w miejscu, gdzie kończą się wierzchołki drzew rosnących poniżej schroniska, rozpoczyna się piękna panorama Tatr. Dla nas wystarczający powód, by nie spieszyć się z jedzeniem śniadania i opuszczeniem ławek ustawionych przed schroniskiem.
Korzystając z ładnej pogody i leniwie płynącego czasu, w drodze powrotnej podążyliśmy szlakiem czerwonym w kierunku szczytu Okrąglicy, nieopodal którego wybudowano - a właściwie odbudowano - kaplicę pod patronatem Matki Bożej Opiekunki Turystów. Obecna kaplica powstała w 1987 roku wskutek działań grupy turystów związanych z krakowską parafią św. Józefa (dzielnica Podgórze), natomiast jej pierwsza wersja zawdzięczała swoje istnienie proboszczowi Sidziny - ks. Józefowi Długopolskiemu. Swoją bacówkę, do której z czasem wędrowało coraz więcej osób, przekształcił w kapliczkę. Niestety w roku 1968 strawił ją pożar. Dla ludzi związanych z tym miejscem oczywiste było jednak, że epizod ten nie może być potraktowany jako ostateczność i na pogorzelisku musi stanąć nowa kaplica. Jej budowę rozpoczęto w 1987 roku, a etapy prac opisano w skrócie na drewnianej tablicy upamiętniającej budowę. Wyryto na niej również słowa, które można uznać za swego rodzaju motto określające charakter kaplicy i nawiązujące do elementów jej wnętrza: W tym miejscu modlitwy wspominamy tych, którzy znaleźli swój skarb w górach, całym sercem je ukochali i odeszli na Niebieskie Szlaki. A wnętrze kaplicy wypełnione jest pamięcią o tych, którzy swoją wędrówkę ziemskimi szlakami już zakończyli - drewniane tablice w formie rycin lub płaskorzeźb przymocowane są zarówno do konstrukcji dachu jak i ściany kaplicy. Nie da się przy nich nie zatrzymać choćby na chwilę. Pomiędzy tymi śladami pamięci umieszczono płyty ze stacjami drogi krzyżowej - szczególnie przyciągają wzrok (a może bardziej myśli?) stacje IX i XIV, poświęcone Zaginionym w górach i Pochowanym bez grobu. Wśród takiego wnętrza, w centralnej części tego kaplicowego szałasu, ustawiony jest ołtarz wykonany z kamiennych płyt z wizerunkami czterech ewangelistów.
Akcentem, który bardzo mi się spodobał, jest obraz autorstwa Adama Knapika, oddający nie tylko urok przyrodniczy gór, ale także ideę powstania samej kaplicy. Na przytoczenie zasługuje również ballada, którą można przeczytać na jednej z płyt, a jej bohaterem jest Pier Giorgio Frassati.
Ballada o Frassatim - patronie turystów
Po Komunii Św. - z plecakiem, do którego wsunął książeczkę,
poszedł Frassati w życie - jak w wielką górską wycieczkę.
Patrzeli ludzie zdumieni, dziwili się ludzie prości,
że tak po cztery schody szedł do doskonałości.
A on się uśmiechał radośnie, żartował na lewo i prawo,
jak turysta, co idzie w triumfie, a ludzie biją brawo.
Patrzeli pesymiści, jak gwiżdżąc, brał przeszkody
cudowny chłopiec Frassati, turyński bohater młody.
Patrzeli ludzie zmęczeni, zwątpiali, z dna rozbicia,
na jego bujną młodość, na jego radość życia.
Patrzeli egoiści, patrzeli w strasznej rozterce,
jak on beztrosko drugim rozdaje młode serce.
Na brąz go opaliło gorące słońce Italii.
Frassati miał serce dziecka, muskuły miał z gibkiej stali.
Po własnym przeszedł sercu, gdy tędy wiodła droga,
Frassati, co po rycersku ukochał swego Boga.
Życie, co się dla innych w tragiczne supła sploty,
prościło się w jego oczach jako gościniec złoty,
a w oczach tych miał wizję śniegów i gór i lawiny,
więc niósł ją jak skarb najdroższy, pomiędzy ludzi, w doliny.
Dusza mu drżała z zachwytu, młody się zapał korzył,
że Bóg, Artysta wieczny tak cudnie wszystko stworzył.
A gdy go Bóg zawołał, na świętej góry szczyty,
uśmiechnął się Frassati, turysta znamienity.
Uśmiechnął się po swojemu, raz jeszcze się odwrócił,
kolegom machnął dłonią, znak pożegnania rzucił,
podpisał ostatnie kwity dla jakiejś chorej wdowy,
polecił komuś biednych i zaraz był gotowy.
Odszedł młody i piękny, pięknością celu przejęty,
Frassati, Boży turysta, najcudowniejszy święty.
wtorek, 20 stycznia 2015
Cmentarz na Pęksowym Brzyzku - 10 listopad 2013 / 02 listopad 2014
Rodzimy się, wychowujemy i dorastamy w kulturze, w której cmentarz kojarzony jest ze smutkiem, rozpaczą, końcem - ostatecznością, której się obawiamy, przed którą chcielibyśmy uciec, powiedzieć, że nas ona nie dotyczy. Większość z nas - tych, którzy wychowywani jesteśmy w wierze chrześcijańskiej - słyszy w domu, w szkole podczas lekcji religii, a także w kościele, że prawdziwe życie zaczyna się dopiero po śmierci, a życie ziemskie jest tylko przygotowaniem do tego wiecznego. Etapem, przez który musimy przejść, by móc iść dalej. Elementem większej, piękniejszej całości. Równolegle do słyszanych od dzieciństwa zapewnień o podążaniu do nieba, które jest rajem, wielokrotnie jesteśmy świadkami czyjejś rozpaczy, łez i bólu - scen rozgrywających się najczęściej właśnie na cmentarzu. Budzi to pewien paradoks, jakąś sprzeczność i nie pozwala nam stworzyć sobie pozytywnego obrazu cmentarza. Bo dlaczego, skoro ktoś przeszedł tam, gdzie mówiono, że jest lepiej i gdzie wszyscy kiedyś się spotkamy, tylu ludzi tu płacze, tylu jest ubranych na czarno? Jakby wszystko się skończyło, a nic nie rozpoczęło. Dlaczego tak się dzieje? Może m.in. dlatego, że tak bardzo przywiązujemy się do tego naszego życia tutaj. Przywiązujemy się do ludzi, którzy są obok nas (nic w tym niewłaściwego - to w końcu nasze korzenie, nasza tożsamość). Do rzeczy, które udaje nam się zgromadzić (owoców naszej pracy i starań), do miejsc i wspomnień (symboli tego, że jesteśmy, byliśmy szczęśliwi).
Wiele wysiłku trzeba włożyć w to, by spróbować zmienić swoje nastawienie do tego, czego i my nie unikniemy. By przestać widzieć w cmentarzu miejsce, w którym brak życia. By spojrzeć na cmentarz przez pryzmat wdzięczności za życie. Zabierzemy Was dzisiaj tam, gdzie cisza nie jest przygnębiająca i nie napawa lękiem, ale jest piękna, zatrzymuje czas i skłania do refleksji. Jeden z najpiękniejszych cmentarzy i jedno z najpiękniejszych miejsc położonych u stóp Tatr - cmentarz na Pęksowym Brzyzku. Warto zaplanować pobyt w górach tak, by go odwiedzić.
Znajduje się on w Zakopanem przy ul. Kościeliskiej, w sąsiedztwie równie pięknego, drewnianego kościółka Matki Bożej Częstochowskiej, zwanego Starym Kościółkiem. Jak podają źródła, jest to najstarszy kościół zakopiański - pochodzi sprzed roku 1850, a po 1850 w efekcie starań ówczesnego proboszcza - ks. Józefa Stolarczyka - został rozbudowany. Pierwszą mszę św. odprawiono w nim w Święto Trzech Króli 1847 roku. Początkowo patronat nad kościołem powierzono św. Klemensowi, w nawiązaniu do osoby Klementyny Homolascowej, która była fundatorką kościoła. Jednak w latach późniejszych św. Klemensa mianowano drugim patronem, a główny patronat objęła właśnie Matka Boża Częstochowska. Wystrój kościółka nawiązuje stylistycznie do jego wyglądu zewnętrznego i bazuje na drewnie. Autorem ołtarza głównego i ołtarzy bocznych jest rzeźbiarz Wojciech Kułach - Wawrzyńcok, stacje Drogi Krzyżowej w postaci malowideł na szkle wykonała Ewelina Pęksa. Ten stary kościółek nie posiada szlachetnej posadzki, złoconych filarów, bogato zdobionych, barwnych sklepień, a jednak po wejściu do niego niespieszno wychodzić. Jest idealnym miejscem, do którego można przynieść swoje podziękowania, prośby, rozterki.
Obok kościoła, przy dróżce prowadzącej na cmentarz, usytuowana jest murowana kapliczka. Wybudowano ją kilkadziesiąt lat przed wzniesieniem kościoła (datowana na około 1810 rok) i oddano ją w opiekę świętym: Benedyktowi i Świeradowi. W kapliczce na wprost drzwi znajduje się prosty kamienny ołtarz, drewniany krzyż i kilka płaskorzeźb na ścianach po obu stronach ołtarza.
Mijając kapliczkę, dochodzimy do bramy cmentarza. Po stronie prawego skrzydła bramy, do muru okalającego cmentarz przytwierdzone są trzy tablice - dwie drewniane i jedna kamienna. Odczytujemy na nich kolejno: znamienne słowa "Ojczyzna to ziemia i groby. Narody tracąc pamięć, tracą życie." (słowa aktualne zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy choćby w Europie propagowane jest połączenie krajów o różnej przeszłości, różnej tradycji kulturowej i wreszcie różnym stopniu rozwoju gospodarczego i różnej sytuacji ekonomicznej w ujednolicony, spójny twór); informację o uznaniu cmentarza w 1928 roku za zabytek prawnie chroniony; nazwiska kurierów tatrzańskich, którzy działali w latach 1939 - 1944.
Przekraczając cmentarną bramę, wkraczamy jakby do innej rzeczywistości - próżno tu szukać ponurej szarości, granitowych nagrobków podobnych do siebie, monumentalnych grobowców wykonanych z przepychem. Bogactwo i wyjątkowość tego cmentarza tkwi w jego prostocie i naturalności. Podążając alejką Pęksowego Brzyzka, mamy wrażenie, że znajdujemy się w jakiejś osobliwej przestrzeni, w której nie istnieje poczucie czasu, a mimo to jesteśmy otoczeni życiem, jakimś rodzajem magii, nasyceni spokojem. Każdy mijany przez nas grób jest dziełem sztuki i równocześnie natury. Mniej lub bardziej wyróżniającym się, starszym lub nowszym, większym bądź mniejszym, ale stworzonym z myślą o osobie, która w nim spoczywa. Nie ma tutaj przypadkowości - każda płyta, każdy kamień, kawałek metalu i drewna ma swoją historię. Każdy element zdobniczy jest nawiązaniem do czyjegoś życia. Zachwyca misterność wykonania rytów, rzeźb, odlewów, witraży tworzących groby. Zachwyca wszechobecna barwność i różnorodność, a nawet zieleń trawnika kontrastująca z błękitem nieba, gdy mamy szczęście zobaczyć je bezchmurne. Jeżeli odwiedzimy Pęksowy Brzyzek na początku listopada, zobaczymy nie tylko kolorowe znicze i chryzantemy, ale będziemy świadkami pięknej tradycji, jaką od (prawdopodobnie) lat 50-tych kultywują uczniowie zakopiańskiego Zespołu Szkół Plastycznych im. A. Kenara. Co roku (w dniu poprzedzającym Wszystkich Świętych) pierwszoklasiści pozostawiają na grobach wykonane przez siebie drewniane ozdoby. Są to kwiaty w postaci mniej lub bardziej abstrakcyjnych kompozycji. Jak wyjaśnia Stanisław Marduła, koordynator akcji, jest to "hołd i wyraz wdzięczności młodzieży i szkoły dla osób, które na to zasłużyły". Tak więc spacerując alejkami, przystajemy przy kolejnych krzyżach w zamyśleniu, spoglądamy na te drewniane ozdoby, na nazwiska, na dopiski "olimpijczyk", "muzyk", "taternik", rzeźbiarz", "nauczyciel", "pisarz", "ratownik TOPR", "himalaista". Spoglądamy na te groby symboliczne i na te bezimienne. I niejednokrotnie łza kręci się w oku - z zachwytu nad tym cmentarzem, z szacunku dla tych, którzy tutaj spoczywają, ze wzruszenia i z wdzięczności za swoje własne życie.
Mówiąc o cmentarzu na Pęksowym Brzyzku nie sposób nie wspomnieć o Janie Pęksie, dzięki któremu cmentarz zlokalizowany jest właśnie w tym miejscu, a być może dzięki któremu w ogóle istnieje w takiej formie. To właśnie Jan Pęksa będący właścicielem brzyzka, ofiarował ów brzyzek parafii. On także został tutaj pochowany.
ZDJĘCIA
Mówiąc o cmentarzu na Pęksowym Brzyzku nie sposób nie wspomnieć o Janie Pęksie, dzięki któremu cmentarz zlokalizowany jest właśnie w tym miejscu, a być może dzięki któremu w ogóle istnieje w takiej formie. To właśnie Jan Pęksa będący właścicielem brzyzka, ofiarował ów brzyzek parafii. On także został tutaj pochowany.
ZDJĘCIA
Subskrybuj:
Posty (Atom)