poniedziałek, 11 maja 2015

02 maj 2015 - Chochołowskie krokusy w deszczu



 Biegacze  mawiają,  że  nie  ma  złej  pogody,  aby  biegać  -  jest  tylko  źle  dobrana  odzież.  I  mają  rację  -  mokry  świat  może  być  kolorowy  i  może  zachwycać.  Padający  deszcz  (jeśli  tylko  nie  leci  z  nieba  niczym  z  rogu  obfitości)  i  deszczowa  wilgotność  powietrza  potrafią  wydobyć  kolory,  których  czasami  nawet  słońce  nie  wydobędzie,  bo  świecąc,  prześwietla  je  swoim  blaskiem.
 A  gdy  dodamy  do  tego  kolorowe  peleryny  i  parasole,  to  zapomnimy,  że  w  ogóle  pada.  :)

 ZDJĘCIA


środa, 6 maja 2015

19 kwiecień 2015 - Chochołowskie krokusy w śniegu




 Zważywszy  na  warunki  w  jakich  odbyło  się  nasze  tegoroczne  spotkanie  z  chochołowskimi  krokusami,  mogę  śmiało  powiedzieć,  że  chyba  pierwszy  raz  w  życiu  zdarzyło  mi  się  być gdzieś  za  wcześnie. ;)
 A  to  za  sprawą  pogody,  która  tym  razem  postanowiła  spłatać  figla  bez  konsultacji  z  wiosennym  już  przecież  czasem  i  pokryć  tatrzańskie  doliny  świeżą  warstwą  śniegu.  Na  szczęście  krokusy,  choć  delikatne,  dzielnie  walczyły  ze  śnieżnym  puchem.  Niektóre  same  próbowały  wyjść  spod  białej  kołderki...


 ...  niektóre  zostały  odkopane  przez  zniecierpliwionych  ludzi,  


 jeszcze  innym  w  wydostaniu  się  spod  śniegu  pomagało  słońce,  które  wytopiło  śnieg.


 Wprawdzie  słońce  nie  ogrzało  powietrza  na  tyle,  by  krokusy  rozpostarły  swoje  płatki  i  byśmy  mogli  zobaczyć  je  w  pełnej  krasie,  ale  w  zamian  mogliśmy  podziwiać  je  w  pełni  koloru  -  świeże,  jędrne,  nasycone  fioletem,  jeszcze  nie  przesuszone  i  nie  wydeptane  przez  tych,  którzy  traktują  te  fioletowe  połacie  dosłownie  jak  fioletowe  dywany.  Plusem  "bycia  za  wcześnie"  był  także  brak  tłoku  i  gwaru  na  szlaku  -  rarytas  wziąwszy  pod  uwagę  popularność  Doliny  Chochołowskiej  wśród  osób  odwiedzających  Tatry.

 Podczas  naszego  spaceru  nie  mogło  zabraknąć  tradycyjnego  już  parzenia  kawy  -  pozdrowienia  dla  Agisa  mistrza  ceremonii  i  agisowej  kawiarki. :)


 Podążając  do  schroniska,  przywitaliśmy  się  ze  znajomą,  której  kilka  lat  temu  nadałam  imię  Honorata  -  mimo  upływu  czasu  trzyma  się  całkiem  nieźle,  nie  daje  się  kornikom  i  nadal  się  uśmiecha.  W  drodze  powrotnej  spotkaliśmy  śniegowego  skrzata,  którego  ktoś  ulepił  z  zanikającego  powoli  śniegu  -  nie  wiem,  czy  przypadło  mu  to  do  gustu,  ale  nazwałam  go  Dionizy.
 Niestety  poza  wyniesieniem  z  Tatr  wspomnień  tego,  co  ładne,  wynieśliśmy  też  to,  co  brzydkie  i  co  w  ogóle  nie  powinno  się  na  tatrzańskim  obszarze  znaleźć.  Parafrazując  pewną  piosenkę  o  stolicy,  można  powiedzieć,  a  nawet  zaapelować:  nie  przenoście  nam  śmietnika  z  dolin  w  góry.



ZDJĘCIA

piątek, 3 kwietnia 2015

wtorek, 10 marca 2015

21-22 luty 2015 - III Prawdziwa Wyrypa Beskidzka... w Gorcach - RELACJA



 Gdyby  ta  relacja  powstawała  na  około  45-tym  kilometrze  trasy,  podczas  krótkiej  przerwy  na  uzupełnienie  płynów,  rozpoczynałaby  się  ona  głośno  wypowiedzianą  myślą:  Właściwie  to  mam  32  lata  i  mogłabym  wreszcie  żyć  normalnie.  Myśl  ta  postanowiła  wypłynąć  ze  mnie  na  zewnątrz  wraz  z  falą  zmęczenia,  z  którą  przyszło  się  zmierzyć  na  czerwonym  szlaku,  pomiędzy  schroniskami:  na  Turbaczu  i  Starych  Wierchach.  Wypłynęła  ona  w  towarzystwie  innych  myśli,  m.in.  takich,  że  tyle  jest  pięknych  miejsc  na  świecie,  które  można  byłoby  sobie  spokojnie  zwiedzać,  zamiast  włóczyć  się  gdzieś  kilkadziesiąt  kilometrów  w  nocy  z  plecorem.  [Tak  -  w  "sprzyjających"  okolicznościach  zdarza  się,  że  nawet  ulubiony  plecak  staje  się  plecorem.  ;)]  W  tamtej  chwili  najpiękniejszym  miejscem  na  świecie  był  dla  nas  samochód,  czekający  na  drugim  końcu  czerwonego  szlaku,  a  największym  marzeniem  dotarcie  do  samochodu.
 Z  tego  też  względu  -  w  akcie  desperacji,  do  którego  przyczyniła  się  pamiętna  drewniana  tabliczka,  jaką  minęliśmy  przy  szlaku  wiodącym  na  Turbacz  -  zadecydowaliśmy  jeszcze  w  schronisku  na  Turbaczu,  że  marzenie  to  musimy  spełnić  jak  najszybciej  i  jeśli  tylko  pozwolą  nam  siły,  podczas  zejścia  z  Turbacza  nie  będziemy  robić  już  postojów  w  pozostałych  dwóch  schroniskach,  a  tylko  krótkie  przystanki  po  drodze,  gdy  nasze  organizmy  zaczną  się  ich  domagać.  Plan  ten  udało  nam  się  zrealizować,  aczkolwiek...

 ... gdyby  ta  relacja  powstawała  po  upływie  około  siedmiu  godzin  od  zakończenia  Wyrypy,  jej  początek  brzmiałby:  Ty  dziękuj  Bogu,  że  nie  odebrał  Ci  rozumu  i  nie  poszedłeś.  :)
 To  właśnie  usłyszał  ode  mnie  Marcin  -  Karol,  który  (ze  względu  na  dopadającą  Go  grypowatość)  nie  uczestniczył  w  Wyrypie,  lecz  następnego  dnia  po  niej  zadzwonił  zapytać,  jak  nam  poszło.  A  poszło  nam  tak,  że  jeszcze  kilka  następnych  dni  za  nami  chodziło  -  każdy  z  nas  w  różnym  stopniu,  ale  jednak  odczuwaliśmy  wszystko,  czym  nas  Pan  Bóg  obdarował:  od  stóp  przez  łydki,  uda,  pośladki,  po  plecy,  ramiona  i  dłonie.  I  senność  nie  będącą  wcale  zwiastunem  przedwiośnia,  lecz  należącą  do  pakietu  powyrypowych  skutków  ubocznych.

 Dzisiaj  mija  szesnasty  dzień  od  zakończenia  gorczańskiej  wędrówki.  Wspomnienia  pozostają  wciąż  żywe,  choć  emocje  ostygły,  a  drewniana  tabliczka  -  drwiący  licznik  czasu  o  właściwościach  zbliżonych  do  właściwości  cebuli  podczas  krojenia  -  wskazująca  na  3  godziny  15  minut  (a  może  3:30 ?)  drogi  do  schroniska  na  Turbaczu,  nie  próbuje  już  wycisnąć  z  nas  łez  rozczarowania,  że  to  jednak  nie  dwie  godziny,  na  co  w  głębi  duszy  liczyliśmy.  Wtedy  byłam  przekonana,  że  to  ja  wymiękam,  tracę  siły  i  dlatego  tak  deprymująco  ten  kawałek  drewna  na  mnie  podziałał.  Później  jednak,  podczas  wymiany  spostrzeżeń  z  resztą  drużyny,  okazało  się,  że  znęcał  się  nad  wszystkimi,  którzy  na  niego  spojrzeli.


 Pod  względem  całości  była  to  najbardziej  wyrypana  ze  wszystkich  Wyryp,  w  których  uczestniczyłam,  a  stawiamy  się  na  każdą  z  edycji  letnich  i  zimowych,  począwszy  od  letniej  w  2012  roku.  Równocześnie  jednak  nie  mam  poczucia,  że  była  to  jakaś  tragedia  -  pojawiały  się  kryzysy,  ale  mogło  być  znacznie  gorzej.  Nadal  za  bardziej  uporczywe  i  wysysające  siły,  uważam  kopanie  śniegowych  stopni  podczas  podejścia  na  Krawców  Wierch  i  Muńcuł  w  trakcie  Zimowej  Wyrypy  2013.  Tegoroczny  odcinek  szlaku  prowadzącego  na  Turbacz  był  męczący,  ale  w  moim  odczuciu  nie  tyle  wskutek  trudności  terenowych  i  nachylenia,  co  w  następstwie  przebytej  już  przez  nas  wcześniej  sporej  ilości  kilometrów,  w  tym  dużej  porcji  dróg  asfaltowych,  a  także  braku  porządnego  postoju  pomiędzy  Luboniem  i  Turbaczem.

 Podejście  od  Willi  Orkanówki  aż  do  schroniska  na  Turbaczu  przypadło  na  etap  wewnętrznej  walki  z  dającym  się  coraz  bardziej  we  znaki  zmęczeniem  -  nie  tylko  ciało  odczuwało  już  przebyte  kilometry,  także  psychika  zaczynała  się  buntować.  Przyjemność  wędrowania  wśród  promieni  słońca  została  zastąpiona  faktem,  że  dotarliśmy  do  najcięższego  odcinka  do  pokonania  i  pokonać  go  musimy,  bo  nie  mamy  gdzie  się  zatrzymać,  a  gdybyśmy  chcieli  zawrócić,  to  droga  za  nami  nie  była  już  wcale  krótsza  niż  ta,  którą  mieliśmy  przed  sobą,  by  dotrzeć  do  schroniska  na  Turbaczu.  Zmęczenie  skumulowało  się  w  schronisku  i  tam  też  zrobiliśmy  najdłuższy,  prawie  godzinny  przestój  regeneracyjny.  Wiedzieliśmy,  że  to  ostatni  punkt,  w  którym  możemy  odbudować  trochę  sił  i  że  to  te  siły  będą  musiały  nas  poprowadzić  w  dalszą  drogę.  Pomagała  też  świadomość,  że  pokonaliśmy  to,  co  było  najbardziej  wyczerpujące  i  że  do  pełnego  zwycięstwa  brakuje  nam  już  tylko  (w  tamtej  chwili:  i  aż)  zejścia  do  Rabki.


 Trasa  tegorocznej  Zimowej  Wyrypy  przebiegała  przez  Gorce.  Była  to  dla  mnie  (i  zapewne  nie  tylko)  ciekawa  i  potrzebna  odmiana  po  cyklicznie  odwiedzanych  szlakach  beskidzkich  -  jako  coś  nowego,  odbiegającego  od  swego  rodzaju  "beskidzkiej  rutyny",  dawała  większą  motywację  do  przejścia  trasy  już  od  momentu  rozpoczęcia  wędrówki.  Gdybym  miała  wskazywać  walory  i  mankamenty  trasy,  przeważyłyby  walory.  Przodujący  wśród  nich:  szlak  wiodący  na  Luboń  Wielki  (od  Śmietanowej).  Zimą  piękny,  ale  warty  zobaczenia  o  innych  porach  roku  -  wiosną  wspaniale  zielony,  ze  skupiskami  kaczeńców  w  co  bardziej  podmokłym  terenie  (pojawi  się  tutaj  na  naszym  blogu  wspomnienie  takiej  wędrówki).
 Do  mankamentów  zaliczam  asfalt,  który  stanowił  spory  fragment  trasy.  Z  jednej  strony  dzięki  niemu  można  było  otrzeć  się  podczas  marszu  o  ślady  cywilizacji,  a  z  drugiej  zostawiliśmy  na  tym  asfalcie  część  sił,  które  przydałyby  nam  się  na  podejściach  w  rejonie  górzystym.  Niezaprzeczalne  jest  jednak,  że  widoki  rozpościerające  się  wokół  asfaltowych  dróg  były  ładne.
 Swoje  zrobiła  także  odległość  pomiędzy  schroniskami  na  Luboniu  Wielkim  i  na  Turbaczu  -  szybkie  wrzucenie  czegoś  na  ząb  podczas  postoju  przy  sklepie  w  okolicy  Niedźwiedzia  dalekie  było  od  prawdziwego  posiłku  regeneracyjnego.  Ale  przynajmniej  sklep  był  jeszcze  otwarty.  :)


 Obawiałam  się  tej  Wyrypy.  Wiedziałam,  że  będzie  mnie  ona  kosztować  więcej  niż  wszystkie  poprzednie,  gdyż  na  5  dni  przed  nią  skończyłam  leczenie  antybiotykiem.  Zamiast  w  ramach  przygotowania  -  jak  planowałam  -  magazynować  w  organizmie  substancje  odżywcze,  przez  prawie  dwa  tygodnie  kiepskiego  apetytu  wybierałam  "z  magazynu".  Wyrypę  przeszłam.  Dla  mnie  osobiście  to  satysfakcja  i  wzruszenie  tym  większe,  że  był  to  mój  pierwszy  tak  duży  "wysiłek  wegetariański".  Z  tego  względu  wewnętrzna  siła  jaką  dała  mi  ta  Wyrypa,  jest  większa  niż  radość  odczuwana  kilka  lat  temu  po  przebiegnięciu  pierwszego  w  życiu  półmaratonu  (wtedy  jeszcze  "na  mięsie").  Dla  niektórych  wysiłek  związany  z  Wyrypą  to  rodzaj  (cytuję)  "sadomaso",  ale  postawa  ta  jest  mi  tak  daleka,  że  nie  będę  jej  komentować.  Może  dlatego,  że  moim  zdaniem  każdy  podjęty  przez  człowieka  wysiłek  coś  wnosi,  kształtuje.  Na  szczęście  są  jeszcze  ludzie,  dla  których  Wyrypa  to  fizyczny  marsz  i  równocześnie  psychiczna  praca  nad  sobą  -  nie  tylko  wzmacnianie  psychiki,  ale  także  uczenie  się  samego  siebie,  pokory  wobec  świata,  dystansu  wobec  życia.  Reset  i  ładowanie  "baterii"  równocześnie.  Czas  refleksji  nad  swoim  miejscem  na  Ziemi,  drogą  przebywaną  w  codzienności.  To  także  czas  wdzięczności  za  to,  że  można  iść,  widzieć,  czuć.  Czas  zachwytu  nad  tym,  co  mijane  obok,  czas  spotkań  z  innymi  ludźmi.

 A  co  o  Wyrypie  powiedzieli  inni  ludzie?  O  kilka  słów  poprosiłam  kompanów  -  odrobili  zadanie  domowe.  :)  Pojawiła  się  myśl,  aby  co  nieco  ocenzurować  przed  publikacją,  ale  jeśli  Wyrypa  była  spontanem,  to  i  wspomnienia  z  niej  muszą  być  spontaniczne.  Zatem  bez  cenzury.  :)
 Zdjęcie  zamieszczone  poniżej  wykonane  zostało  przez  Kasię,  gdy  przygotowywaliśmy  się  do  startu.  Od  lewej  w  stanie  gotowości:  Kasia,  ja,  Sławek  "a  ku - ku",  Janek,  Rysiek  i  Grzesiek.
 Dla  tych,  którzy  lubią  cyfry  i  statystyki  -  wyruszyliśmy  w  sobotę  około  godziny  08:35,  z  powrotem  przy  samochodach  stawiliśmy  się  w  niedzielę  o  godzinie  05:30.  W  czasie  wędrówki  zrobiliśmy  dwie  dłuższe  przerwy  -  40-minutową  w  schronisku  na  Luboniu  Wielkim  i  prawie  godzinną  w  schronisku  na  Turbaczu.  Pozostałe  przerwy  szacuję  łącznie  na  około  1 - 1,5  godziny.


KASIA
 Udział  w  Wyrypie  zawsze  nasuwa  pytanie:  Czy  dam  radę?  Trasa  tegorocznej  Wyrypy  zapowiadała  się  interesująco,  bo  tam  mnie  jeszcze  nie  było  -  ze  wszystkich  punktów  trasy  byłam  tylko  na  Turbaczu  i  to  szlakiem  z  Kowańca.  Po  analizie  trasy,  dwa  punkty  wiedziałam,  że  będą  trudne:  podejścia  na  Luboń  Wielki  i  na  Turbacz  właśnie.  Warunki  na  trasie  trudne.  Obiad  zaplanowany  na  12.30  na  Luboniu  już  był  przesunięty. :)  Ale  atmosfera  wycieczki  nagradzała  poślizg.  Największa  męka  przy  podejściu  na  Turbacz  -  te  3,15h  do  schroniska  prawie  doprowadziło  mnie  do  płaczu.  Nogi  bolały  i  męczyłam  się  szybko,  ale  i  tak  udało  nam  się  to  zrobić  szybciej,  ok. 2,5h.  Podziwiam  Grześka,  który  idąc  pierwszy  raz,  całkiem  dobrze  dawał  do  przodu,  chociaż  w  schronisku  minę  miał  nietęgą.  Zwątpiłam,  czy  da  radę  dalej  iść,  ale  po  godzinnym  odpoczynku  ogarnął  się.  Dało  mi  również  popalić  zejście  do  samochodu.  Przy  schronisku  na  Starych  Wierchach  miałam  już  dość,  podtrzymywała  mnie  tylko  myśl,  że  to  jeszcze  kawałek  do  auta  w  porównaniu  z  tym,  co  za  mną.  Po  Wyrypie  doszłam  do  siebie  dziwnie  szybko,  zważywszy  na  to,  co  było  na  trasie.  W  niedzielę  niewielkie  problemy  z  chodzeniem,  a  w  poniedziałek  z  kucaniem.  I  to  mój  kolejny  sukces.

SŁAWEK
Wyrypa  cięższa  niż  ubiegłoroczna.  :)  Podejście  i  zejście  z  Lubonia  ekscytujące.  Dotarcie  na  Turbacz  mozolne,  stale  było  ok.  3-godz.,  trwało  chyba  6!  Prośba  do  wcześniejszych  wyrypowiczów  zakładających  ślad:  "Proszę szerzej",  nie  jak  modelka  na  wybiegu  stopy  w  jednej  linii  -  parę  godzin  takiego  dreptania  skutkuje  u  mnie  otarciami...  Ból  nóg  w  poniedziałek,  we  wtorek  nogi  jak  na  sprężynach,  w  środę  myśli  o  Chłoście  Beskidzkiej.  :)

JANEK
 Najcięższa,  ale  fajna.  Za  duża  przerwa  miedzy  Luboniem  a  Turbaczem.  Płacz  po  przeczytaniu:  3 i  pół  godziny  do  szczytu. :)  Nogi  (uda)  dwa  tygodnie  po  jeszcze  bolą.  :)

GRZESIEK
 To  nie  była  wyrypa  tylko  wyje...ka. :)  Trasa  rewelacyjna,  świetnie  poprowadzona  ze  względu  na  widoki.  A  w  dupę  mi  dało  podejście  na  Turbaczyk  i  dojście  do  schroniska  -  miałem  już  DOŚĆ  wyrypy. ;)  Najbardziej  ucierpiało  prawe  kolano  przy  zejściu,  które  musiałem  kurować  przez  2  dni,  po  wyrypie,  nie  mogłem  wejść  na  4  piętro  -  tak  napieprzało. ;(  Warto  było,  nie  żałuję,  ale  drugi  raz  bym  nie  szedł  -  może  inną  trasą,  ale  nie  na  Turbacz.

ŁUKASZ
 Dołączył  do  naszej  załogi  już  na  szlaku  i  towarzyszył  nam  do  końca  -  na  szczęście  Wyrypy,  nie  naszego.  :)  Myślałam,  że  jest  padnięty  tak  jak  my  i  był,  ale  nie  do  tego  stopnia,  by  nie  słuchać  i  nie  rejestrować  pewnych  faktów.  A  fakty  były  takie:
 Towarzystwo  wspaniałe. :)  Wydarzenia  ciekawe  i  wyjątkowe.  Na  trasie  było  wszystko:  śnieg,  błoto,  asfalt,  skały,  lód,  dzień,  noc,  upał,  zimno,  słońce,  gwiazdy.  Największy  kryzys  na  podejściu  na  Turbacz  -  senność,  a  wraz  z  nią  osłabienie  -  drepcząc,  rozglądałem  się  za  miejscem  na  jamę  śnieżną  -  z  uporem  i  świetnym,  upartym  towarzyszem  dotarliśmy  do  schroniska  na  Turbaczu.
 Na  ok.  45 km  (03:00 - 04:00  rano)  padło  zdanie,  które  wspominam  z  uśmiechem  na  twarzy  i  z  bólem  stóp.  Kompanka  rzekła:  "Mam  32  lata,  przecież  mogę  żyć  normalnie".  :)


 Czy   mogłabym  żyć  normalnie?  Nie  włóczyć  się  gdzieś  kilkadziesiąt  kilometrów  w  nocy  z  plecakiem?  Czy  gdybym  się  tak  nie  włóczyła,  to  byłabym  w  życiu  tu,  gdzie  jestem  i  taka,  jaka  jestem?  Czy  tacy  byśmy  byli?  Nie,  bo  to  włóczenie  się  (i  wędrowanie  po  górach  w  ogóle)  w  pewien  sposób  nas  rzeźbi  i  szlifuje.  Zatem  odpocznijmy,  złapmy  równowagę  pomiędzy  aktywnością  i  dynamiką,  a  lenistwem  i  spokojem,  i...  za  jakiś  czas  spotkajmy  się  znów  gdzieś  na  szlaku.  :)

ZDJĘCIA


wtorek, 17 lutego 2015

30 listopad / 01 grudzień 2013 - Dolina Pięciu Stawów Polskich




Od  czasu  do  czasu  jest  zima  -  raz  na  rok,  albo  na  dwa.
Nie  narzekajmy  na  klimat  i  bierzmy,  co  los  nam  dał.  :)

 Mimo,  że  słowa  te  Agnieszka  Osiecka  zapisywała  sporo  lat  temu,  udało  Jej  się  przewidzieć  kapryśność  pór  roku,  jakiej  i  my  doświadczamy  w  obecnych  czasach.  Raz  ta  zima  przychodzi  leniwie,  jakby  w  zdziwieniu,  że  już  jej  pora.  Innym  razem  ochoczo  pokrywa  świat  białym  puchem  i  nabija  się  z  nas  nieprzygotowanych.  Tym  razem  przypomnimy  sobie  jedną  z  jej  piękniejszych  odsłon  -  tym  bardziej  piękną,  bo  tatrzańską.  Andrzejki  spędziliśmy  wśród  Przyjaciół  w  Dolinie  Pięciu  Stawów  Polskich  -  skąpanej  w  słońcu,  udekorowanej  iskrzącymi  zaspami,  soplami  i  błękitem  nieba.  Czasami  dobrze  jest  choć  w  ten  sposób  -  poprzez  zachwyt  nad  zwyczajnymi  rzeczami  -  powrócić  do  beztroskiego  okresu  dzieciństwa,  gdy  tyle  radości  dawało  lepienie  bałwana,  zapadanie  się  w  świeżym  śniegu,  a  przemoczone  ubranie  i  zgubione  rękawiczki  nie  były  problemem  tylko  oznaką  przedniej  zabawy.  



środa, 11 lutego 2015

ZAPRASZAMY - 21-22 luty 2015 - III Prawdziwa Wyrypa Beskidzka... w Gorcach


 W  sobotę  21-go  lutego  odbędzie  się  kolejna  zimowa  edycja  turystycznego  marszu  znanego  pod  nazwą  Wyrypa  Beskidzka,  a  od  2013  roku  rozszerzoną  o  słowo  Prawdziwa.  Rozszerzenie  to  związane  jest  z  tym,  że  właśnie  w  lutym  2013  roku,  ze  względu  na  uciążliwe  warunki  atmosferyczne  (dużą  ilość  śniegu  i wciąż  padający  nowy),  organizator  wyryp  -  Marek  Bytom  -  zdecydował  o  odwołaniu  marszu.  Część  uczestników  podjęła  jednak  wyzwanie  i  wyruszyła  na  szlak.  Powstała  w  ten  sposób  grupa  ludzi,  którzy  podtrzymują  zimową  tradycję  zapoczątkowaną  przez  Marka.  Marek  zaś  nadal  organizuje  wyrypy  letnie.

 Dotychczas  wyznacznikiem  Wyryp  było  to,  iż  zgodnie  ze  swoją  nazwą,  odbywały  się  w  Beskidach.  Od  minionego  roku  przebieg  trasy  wybierany  jest  przez  uczestników  -  w  drodze  głosowania  nad  proponowanymi  przez  nich  wcześniej  trasami.  W  obecnym  sezonie  zgłoszono  siedem  propozycji.  Rozpiętość  kilometrów  wynosiła  od  47,5 km  do  54,8 km,  a  proponowane  regiony  rozciągały  się  od  Beskidu  Żywieckiego (1 opcja),  poprzez  Gorce  i  część  Beskidu  Wyspowego  (1 opcja),  Beskid Śląski  (4 opcje)  i  Beskid  Mały  (1 opcja).  Pomimo  kuszenia  Beskidem  Śląskim  zwyciężyły  Gorce.  Jest  to  powód  do  radości,  gdyż  oznacza  urozmaicenie  w  porównaniu  do  poprzednich  lat,  a  wraz  z  powiewem  świeżości  odczujemy  zapewne  i  powiew  większej  motywacji  do  zmierzenia  się  z  gorczańskimi  szlakami.  Równocześnie  mam  jednak  dużą  nadzieję,  że  w  następnych  latach  wyniki  głosowania  będą  szczęśliwe  dla  Beskidu  Śląskiego,  gdyż  pięknem  konkuruje  on  z  Żywieckim,  natomiast  doceniany  jest  chyba  głównie  przez  miejscowych.  Ale  wróćmy  do  teraźniejszości. :)

 START  Wyrypy  wyznaczony  jest  na  godzinę  10:00  w  sobotę  21 lutego.  Ze  względu  na  udział  osób  dojeżdżających  z  różnych  regionów  Polski  i  niekoniecznie  samochodem,  można  rozpocząć  wcześniej  lub  później.  Elastyczność  taka  nie  dotyczy  już  miejsca  startu,  którym  jest  Rabka  Zdrój.

 TRASA  rozpoczyna  się  szlakiem  czerwonym  w  Rabce - Zdroju  (Główny  Szlak  Beskidzki)  i  wiedzie  poprzez  cztery schroniska  PTTK  -  na  Maciejowej,  na  Luboniu  Wielkim,  na  Turbaczu,  na  Starych  Wierchach.  Ze  Starych  Wierchów  podążymy  do  schroniska  na  Maciejowej,  zamykając  tym  samym  wyrypową  pętęlkę.  Poniżej  mapa  trasy  z  uwzględnieniem  schronisk.  Pomiędzy  schroniskami  usytuowane  są  miejscowości,  przez  które  również  będziemy  podążać  i  w  których  można  będzie  (miejmy  nadzieję)  zrobić  jakieś  zakupy,  gdyby  ktoś  popadł  w  deficyt  prowiantowy  lub  zejść  z  trasy  w  przypadku  deficytu  chęci  lub  sił  do  kontynuowania  wędrówki.

 META  oficjalna  została  wyznaczona  w  Schronisku  na  Maciejowej.  Ja  jednak  uwzględniłam  na  mapie  koniec  końców  w  Rabce  Zdroju,  jako  że  i  tak  będziemy  musieli  dojść  tam  ze  schroniska  na Maciejowej,  by  wrócić  do  domów.


 Założyłam,  że  wracać  będziemy  tą  samą  drogą,  jaką  wcześniej  do  schroniska  dotarliśmy,  a  więc  szlakiem  czerwonym.  Stąd  też  otrzymane  57,1 kilometra  do  przejścia.  Głównymi  punktami  odpoczynku  i  uzupełniania  energii  będą  zapewne  schroniska,  więc  dobrze  wcześniej  zapoznać  się  z  tym,  co  nas  czeka  i  pod  tym  kątem  rozłożyć  siły  oraz  tempo  marszu.  Wziąwszy  pod  uwagę  profil  trasy  i  odległość  pomiędzy  Schroniskami:  na  Luboniu  Wielkim  i  na  Turbaczu,  naszą  "ładowarką"  będzie  prawdopodobnie  także  Chabówka.  Łącznie  pokonamy  około  2614 m  przewyższenia  terenu.  Pokora  pokorą,  ale  nie  dopuszczam,  że  role  się  odwrócą  i  przewyższenie  pokona  nas. ;)


 Dla  tych,  dla  których  argumenty  słowne  to  jeszcze  za  mało,  by  zdecydować  się  na  udział  w  Wyrypie  i  dla  tych,  którzy  już  byli  zdecydowani,  ale  zniechęcił  ich  profil  trasy,  mam  jeszcze  argumenty  obrazkowe.  :)





 Prawda, że  bajka?  Więc  trzymamy  kciuki  za  TAKĄ  zimę  i  hodujemy  nadzieję  na  TAKIE  widoki.  Jeśli  pogoda  dopisze  i  nie  poskąpi  widoczności,  będziemy  mieć  szansę  popatrzenia  na  Tatry.

 Mapa trasy

 Wydarzenie na portalu Facebook

DO  ZOBACZENIA !


poniedziałek, 9 lutego 2015

17 listopad 2013 - Hala Krupowa



 Rozmaite  są  przyczyny  wyruszenia  na  szlak.  Dlaczego  więc  pierogi  z  kaszą  gryczaną  i  serem  nie  miałyby  być  jedną  z  nich?  Zwłaszcza,  gdy  jeden  z  towarzyszy  wędrówki  wygłosi  na  ich  cześć  mowę  pochwalną  jeszcze  przed  założeniem  plecaka  na  plecy  i  postawieniem  pierwszego  kroku  na  szlaku.  I  tutaj  pozdrowienia  dla  Sławka,  mimo  iż  akurat  w  dniu  wędrówki  owych  pierogów  w  schronisku  na  Hali  Krupowej  nie  było. :(  Za  to  tempo  marszu  do  schroniska,  w  którym  miały  czekać,  trzymaliśmy  równe  i  żwawe  -  rozmarzone  kubki  smakowe  potrafią  być  całkiem  solidną  siłą  napędową.  Rekompensatę  za  utracone  nadzieje  kulinarne  odbieraliśmy  w  czasie  marszu  kilkakrotnie,  docierając  do  miejsc  z  dobrym  widokiem  roztaczającym  się  na  Tatry.  Zgarnęliśmy  też  bonus  w  postaci  odwiedzenia  kapliczki  polowej  nawiązującej  formą  do  szałasu  i  kryjącej  pod  swoim  dachem  cuda  i  wzruszenia.
 Druga  połowa  listopada  obdarzyła  nas  łaskawością  i  zamiast  oznak  nadchodzącej  zimy,  mogliśmy  wciąż  cieszyć  się  słoneczną,  ciepłą  jesienią.  Wprawdzie  barwne  liście  drzew  już  opadły,  ale  kolorów  wokół  nie  brakowało.  Do  schroniska  dotarliśmy  szlakiem  niebieskim  i  żółtym.  Jest  to  sympatyczne  schronisko,  idealnie  wkomponowane  między  cztery  strony  świata  i  w  zbocze,  na  którym  się  znajduje  -  w  miejscu,  gdzie  kończą  się  wierzchołki  drzew  rosnących  poniżej  schroniska,  rozpoczyna  się  piękna  panorama  Tatr.  Dla  nas  wystarczający  powód,  by  nie  spieszyć  się  z  jedzeniem  śniadania  i  opuszczeniem  ławek  ustawionych  przed  schroniskiem.
 Korzystając  z  ładnej  pogody  i  leniwie  płynącego  czasu,  w  drodze  powrotnej  podążyliśmy  szlakiem  czerwonym  w  kierunku  szczytu  Okrąglicy,  nieopodal  którego  wybudowano -  a  właściwie  odbudowano  -  kaplicę  pod  patronatem  Matki  Bożej  Opiekunki  Turystów.  Obecna  kaplica  powstała  w  1987  roku  wskutek  działań  grupy  turystów  związanych  z  krakowską  parafią  św.  Józefa  (dzielnica  Podgórze),  natomiast  jej  pierwsza  wersja  zawdzięczała  swoje  istnienie  proboszczowi  Sidziny  -  ks.  Józefowi  Długopolskiemu.  Swoją  bacówkę,  do  której  z  czasem  wędrowało  coraz  więcej  osób,  przekształcił  w  kapliczkę.  Niestety  w  roku  1968  strawił  ją  pożar.  Dla  ludzi  związanych  z  tym  miejscem  oczywiste  było  jednak,  że  epizod  ten  nie  może  być  potraktowany  jako  ostateczność  i  na  pogorzelisku  musi  stanąć  nowa  kaplica.  Jej  budowę  rozpoczęto  w  1987  roku,  a  etapy  prac  opisano  w  skrócie  na  drewnianej  tablicy  upamiętniającej  budowę.  Wyryto  na  niej  również  słowa,  które  można  uznać  za  swego  rodzaju  motto  określające  charakter  kaplicy  i  nawiązujące  do  elementów  jej  wnętrza:  W  tym  miejscu  modlitwy  wspominamy  tych,  którzy  znaleźli  swój  skarb  w  górach,  całym  sercem  je  ukochali  i  odeszli  na  Niebieskie  Szlaki.  A  wnętrze  kaplicy  wypełnione  jest  pamięcią  o  tych,  którzy  swoją  wędrówkę  ziemskimi  szlakami  już  zakończyli  -  drewniane  tablice  w  formie  rycin  lub  płaskorzeźb  przymocowane  są  zarówno  do  konstrukcji  dachu  jak  i  ściany  kaplicy.  Nie  da  się  przy  nich  nie  zatrzymać  choćby  na  chwilę.  Pomiędzy  tymi  śladami  pamięci  umieszczono  płyty  ze  stacjami  drogi  krzyżowej  -  szczególnie  przyciągają  wzrok  (a  może  bardziej  myśli?)  stacje  IX  i  XIV,  poświęcone  Zaginionym  w  górach  i  Pochowanym  bez  grobu.  Wśród  takiego  wnętrza,  w  centralnej  części  tego  kaplicowego  szałasu,  ustawiony  jest  ołtarz  wykonany  z  kamiennych  płyt  z  wizerunkami  czterech  ewangelistów.
 Akcentem,  który  bardzo  mi  się  spodobał,  jest  obraz  autorstwa  Adama  Knapika,  oddający  nie tylko  urok  przyrodniczy  gór,  ale  także  ideę  powstania  samej  kaplicy.  Na  przytoczenie  zasługuje  również  ballada,  którą  można  przeczytać  na  jednej  z  płyt,  a  jej  bohaterem  jest  Pier  Giorgio  Frassati.

Ballada  o  Frassatim  -  patronie  turystów

Po  Komunii Św.  -  z  plecakiem,  do  którego  wsunął  książeczkę,
poszedł  Frassati  w  życie  -  jak  w  wielką  górską  wycieczkę.
Patrzeli  ludzie  zdumieni,  dziwili  się  ludzie  prości,
że  tak  po  cztery  schody  szedł  do  doskonałości.
A  on  się  uśmiechał  radośnie,  żartował  na  lewo  i  prawo,
jak  turysta,  co  idzie  w  triumfie,  a  ludzie  biją  brawo.
Patrzeli  pesymiści,  jak  gwiżdżąc,  brał  przeszkody
cudowny  chłopiec  Frassati,  turyński  bohater  młody.
Patrzeli  ludzie  zmęczeni,  zwątpiali,  z  dna  rozbicia,
na  jego  bujną  młodość,  na  jego  radość  życia.
Patrzeli  egoiści,  patrzeli  w  strasznej  rozterce,
jak  on  beztrosko  drugim  rozdaje  młode  serce.
Na  brąz  go  opaliło  gorące  słońce  Italii.
Frassati  miał  serce  dziecka,  muskuły  miał  z  gibkiej  stali.
Po  własnym  przeszedł  sercu,  gdy  tędy  wiodła  droga,
Frassati,  co  po  rycersku  ukochał  swego  Boga.
Życie,  co  się  dla  innych  w  tragiczne  supła  sploty,
prościło  się  w  jego  oczach  jako  gościniec  złoty,
a  w  oczach  tych  miał  wizję  śniegów  i  gór  i  lawiny,
więc  niósł  ją  jak  skarb  najdroższy,  pomiędzy  ludzi,  w  doliny.
Dusza  mu  drżała  z  zachwytu,  młody  się  zapał  korzył,
że  Bóg,  Artysta  wieczny  tak  cudnie  wszystko  stworzył.

A  gdy  go  Bóg  zawołał,  na  świętej  góry  szczyty,
uśmiechnął  się  Frassati,  turysta  znamienity.
Uśmiechnął  się  po  swojemu,  raz  jeszcze  się  odwrócił,
kolegom  machnął  dłonią,  znak  pożegnania  rzucił,
podpisał  ostatnie  kwity  dla  jakiejś  chorej  wdowy,
polecił  komuś  biednych  i  zaraz  był  gotowy.
Odszedł  młody  i  piękny,  pięknością  celu  przejęty,
Frassati,  Boży  turysta,  najcudowniejszy  święty.

wtorek, 20 stycznia 2015

Cmentarz na Pęksowym Brzyzku - 10 listopad 2013 / 02 listopad 2014



 Rodzimy  się,  wychowujemy  i  dorastamy  w  kulturze, w  której  cmentarz  kojarzony  jest  ze  smutkiem,  rozpaczą,  końcem  -  ostatecznością,  której  się  obawiamy,  przed  którą  chcielibyśmy  uciec,  powiedzieć,  że  nas  ona  nie  dotyczy.  Większość  z  nas  - tych,  którzy  wychowywani  jesteśmy  w  wierze  chrześcijańskiej  -  słyszy  w  domu,  w  szkole  podczas  lekcji  religii,  a  także  w  kościele,  że  prawdziwe  życie  zaczyna  się  dopiero  po  śmierci,  a  życie  ziemskie  jest  tylko  przygotowaniem  do  tego  wiecznego.  Etapem,  przez  który  musimy  przejść,  by  móc  iść  dalej.  Elementem  większej,  piękniejszej  całości.  Równolegle  do  słyszanych  od  dzieciństwa  zapewnień  o  podążaniu  do  nieba,  które  jest  rajem,  wielokrotnie  jesteśmy  świadkami  czyjejś  rozpaczy,  łez  i  bólu  -  scen  rozgrywających  się  najczęściej  właśnie  na  cmentarzu.  Budzi  to  pewien  paradoks,  jakąś  sprzeczność  i  nie  pozwala  nam  stworzyć  sobie  pozytywnego  obrazu  cmentarza.  Bo  dlaczego,  skoro  ktoś  przeszedł  tam,  gdzie  mówiono,  że  jest  lepiej  i  gdzie  wszyscy  kiedyś  się  spotkamy,  tylu  ludzi  tu  płacze,  tylu  jest  ubranych  na  czarno?  Jakby  wszystko  się  skończyło,  a  nic  nie  rozpoczęło.  Dlaczego  tak  się  dzieje?  Może  m.in.  dlatego,  że  tak  bardzo  przywiązujemy  się  do  tego  naszego  życia  tutaj.  Przywiązujemy  się  do  ludzi,  którzy  są  obok  nas  (nic  w  tym  niewłaściwego  -  to  w  końcu  nasze  korzenie,  nasza  tożsamość).  Do  rzeczy,  które  udaje  nam  się  zgromadzić  (owoców  naszej  pracy  i  starań),  do  miejsc  i  wspomnień  (symboli  tego,  że  jesteśmy,  byliśmy  szczęśliwi).
 Wiele  wysiłku  trzeba  włożyć  w  to,  by  spróbować  zmienić  swoje  nastawienie  do  tego,  czego  i  my  nie  unikniemy.  By  przestać  widzieć  w  cmentarzu  miejsce,  w  którym  brak  życia.  By  spojrzeć  na  cmentarz  przez  pryzmat  wdzięczności  za  życie.  Zabierzemy  Was  dzisiaj  tam,  gdzie  cisza  nie  jest  przygnębiająca  i  nie  napawa  lękiem,  ale  jest  piękna,  zatrzymuje  czas  i  skłania  do  refleksji.  Jeden  z  najpiękniejszych  cmentarzy  i  jedno  z  najpiękniejszych  miejsc  położonych  u  stóp  Tatr  -  cmentarz  na  Pęksowym  Brzyzku.  Warto  zaplanować  pobyt  w  górach  tak,  by  go  odwiedzić.

 Znajduje  się  on  w  Zakopanem  przy  ul.  Kościeliskiej,  w  sąsiedztwie  równie  pięknego,  drewnianego  kościółka  Matki  Bożej  Częstochowskiej,  zwanego  Starym  Kościółkiem.  Jak  podają  źródła,  jest  to  najstarszy  kościół  zakopiański  -  pochodzi  sprzed  roku  1850,  a  po 1850  w  efekcie  starań  ówczesnego  proboszcza  -  ks.  Józefa  Stolarczyka  -  został  rozbudowany.  Pierwszą  mszę  św.  odprawiono  w  nim  w  Święto  Trzech  Króli  1847  roku.  Początkowo  patronat  nad  kościołem  powierzono  św.  Klemensowi,  w  nawiązaniu  do  osoby  Klementyny  Homolascowej,  która  była  fundatorką  kościoła.  Jednak  w  latach  późniejszych  św. Klemensa  mianowano  drugim  patronem,  a  główny  patronat  objęła  właśnie  Matka  Boża  Częstochowska.  Wystrój  kościółka  nawiązuje  stylistycznie  do  jego  wyglądu  zewnętrznego  i  bazuje  na  drewnie.  Autorem  ołtarza  głównego  i  ołtarzy  bocznych  jest  rzeźbiarz  Wojciech  Kułach - Wawrzyńcok,  stacje  Drogi  Krzyżowej  w  postaci  malowideł  na  szkle  wykonała  Ewelina  Pęksa.  Ten  stary  kościółek  nie  posiada  szlachetnej  posadzki,  złoconych  filarów,  bogato  zdobionych,  barwnych  sklepień,  a  jednak  po  wejściu  do  niego  niespieszno  wychodzić.  Jest  idealnym  miejscem,  do  którego  można  przynieść  swoje  podziękowania,  prośby,  rozterki.
 Obok  kościoła,  przy  dróżce  prowadzącej  na  cmentarz,  usytuowana  jest  murowana  kapliczka.  Wybudowano  ją  kilkadziesiąt  lat  przed  wzniesieniem  kościoła  (datowana  na  około 1810  rok)  i  oddano  ją  w  opiekę  świętym:  Benedyktowi  i  Świeradowi.  W  kapliczce  na  wprost  drzwi  znajduje  się  prosty  kamienny  ołtarz,  drewniany  krzyż  i  kilka  płaskorzeźb  na  ścianach  po  obu  stronach  ołtarza.  
 Mijając  kapliczkę,  dochodzimy  do  bramy  cmentarza.  Po  stronie  prawego  skrzydła  bramy,  do  muru  okalającego  cmentarz  przytwierdzone  są  trzy  tablice - dwie  drewniane  i  jedna  kamienna.  Odczytujemy  na  nich  kolejno:  znamienne  słowa  "Ojczyzna  to  ziemia  i  groby.  Narody  tracąc  pamięć,  tracą  życie."  (słowa  aktualne  zwłaszcza  w  dzisiejszych  czasach,  gdy  choćby  w  Europie  propagowane  jest  połączenie  krajów  o  różnej  przeszłości,  różnej  tradycji  kulturowej  i  wreszcie  różnym  stopniu  rozwoju  gospodarczego  i  różnej  sytuacji  ekonomicznej  w  ujednolicony,  spójny  twór);  informację  o  uznaniu  cmentarza  w  1928  roku  za  zabytek  prawnie  chroniony;  nazwiska  kurierów  tatrzańskich,  którzy  działali  w  latach  1939  -  1944.

 Przekraczając  cmentarną  bramę,  wkraczamy  jakby  do  innej  rzeczywistości  -  próżno  tu  szukać  ponurej  szarości,  granitowych  nagrobków  podobnych do siebie,  monumentalnych  grobowców  wykonanych  z  przepychem.  Bogactwo  i  wyjątkowość  tego  cmentarza  tkwi  w  jego  prostocie  i  naturalności.  Podążając  alejką  Pęksowego  Brzyzka,  mamy  wrażenie,  że  znajdujemy  się  w  jakiejś  osobliwej  przestrzeni,  w  której  nie  istnieje  poczucie  czasu,  a  mimo  to  jesteśmy  otoczeni  życiem,  jakimś  rodzajem  magii,  nasyceni  spokojem.  Każdy  mijany  przez  nas  grób  jest  dziełem  sztuki  i  równocześnie  natury.  Mniej  lub  bardziej  wyróżniającym  się,  starszym  lub  nowszym,  większym  bądź  mniejszym,  ale  stworzonym  z  myślą  o  osobie,  która  w  nim  spoczywa.  Nie  ma  tutaj  przypadkowości  -  każda  płyta,  każdy  kamień,  kawałek  metalu  i  drewna  ma  swoją  historię.  Każdy  element  zdobniczy  jest  nawiązaniem  do  czyjegoś  życia.  Zachwyca  misterność  wykonania  rytów,  rzeźb,  odlewów,  witraży  tworzących  groby.  Zachwyca  wszechobecna  barwność  i  różnorodność,  a  nawet  zieleń  trawnika  kontrastująca  z  błękitem  nieba,  gdy  mamy  szczęście  zobaczyć  je  bezchmurne.  Jeżeli  odwiedzimy  Pęksowy  Brzyzek  na  początku  listopada,  zobaczymy  nie  tylko  kolorowe  znicze  i  chryzantemy,  ale  będziemy  świadkami  pięknej  tradycji,  jaką  od  (prawdopodobnie)  lat  50-tych  kultywują  uczniowie  zakopiańskiego  Zespołu  Szkół  Plastycznych  im.  A.  Kenara.  Co  roku  (w  dniu  poprzedzającym  Wszystkich  Świętych)  pierwszoklasiści  pozostawiają  na  grobach  wykonane  przez  siebie  drewniane  ozdoby.  Są  to  kwiaty  w  postaci  mniej  lub  bardziej  abstrakcyjnych  kompozycji.  Jak  wyjaśnia  Stanisław  Marduła,  koordynator  akcji,  jest  to  "hołd  i  wyraz  wdzięczności  młodzieży  i  szkoły  dla  osób,  które  na  to  zasłużyły".  Tak  więc  spacerując  alejkami,  przystajemy  przy  kolejnych  krzyżach  w  zamyśleniu,  spoglądamy  na  te  drewniane  ozdoby,  na  nazwiska,  na  dopiski  "olimpijczyk",  "muzyk",  "taternik",  rzeźbiarz",  "nauczyciel",  "pisarz",  "ratownik TOPR",  "himalaista".  Spoglądamy  na  te  groby  symboliczne  i  na  te  bezimienne.  I  niejednokrotnie  łza  kręci  się  w  oku  -  z  zachwytu  nad  tym  cmentarzem,  z  szacunku  dla  tych,  którzy  tutaj  spoczywają,  ze  wzruszenia  i  z  wdzięczności  za  swoje  własne  życie.

 Mówiąc  o  cmentarzu  na  Pęksowym  Brzyzku  nie  sposób  nie  wspomnieć  o  Janie  Pęksie,  dzięki  któremu  cmentarz  zlokalizowany  jest  właśnie  w  tym  miejscu,  a  być  może  dzięki  któremu  w  ogóle  istnieje  w  takiej  formie.  To  właśnie  Jan  Pęksa  będący  właścicielem  brzyzka,  ofiarował  ów  brzyzek  parafii.  On  także  został  tutaj  pochowany.

ZDJĘCIA