środa, 5 kwietnia 2017

15 styczeń 2017 - Tatry Ice Master 2017 & rude jest piękne!

           


W niedzielę 15 stycznia postanowiliśmy przekroczyć polsko - słowacką granicę, aby połączyć górską wędrówkę z kulturą. Naszym głównym celem było zaspokojenie ciekawości, jaką wzbudziła w nas lodowa budowla powstająca co roku zimą na Smokowieckim Siodełku - Tatranský Dóm. W sezonie 2016/2017 budowało ją piętnastu rzeźbiarzy, którzy w ciągu około trzech tygodni intensywnej pracy zamienili dziewięćdziesiąt ton lodu w okazałą świątynię. Nad całokształtem prac czuwał Adam Bakoš, artysta tworzący z drewna m.in. postacie ludzkie, zwierzęce oraz meble. Wykonanie witraży znajdujących się za głównym ołtarzem powierzono Achilleasowi  Sdoukosowi, na co dzień specjalizującemu się w obróbce szkła, z którego wykonuje nie tylko przedmioty artystyczne, ale też użytku codziennego (patery, ramy luster, elementy mebli). 
Za motyw przewodni lodowego projektu obrano Spisz i jego kulturę, połączone ze stylem gotyckim. Patroni charakterystyczni dla regionu spiskiego widoczni są w zdobieniu głównego ołtarza kaplicy, który podzielono na trzy części. W centralnej umieszczono postać Madonny z błogosławiącym Dzieciątkiem z Klčova. Po jej lewej stronie usytuowano figury św. Marii Magdaleny z Danišoviec i św. Antoniego Pustelnika ze Spiskiej Białej, po prawej zaś św. Barbary z Okoličnego i św. Jakuba z Lewoczy.
          

Niewątpliwie precyzja z jaką zadbano o szczegóły wykończenia Tatrzańskiej Świątyni, a także jej konstrukcja jako dzieła architektury lodowej, budzą podziw i zachwyt. Najpiękniej prezentuje się ona po zmroku, gdy jej wnętrze oświetlają kolorowe światła, wydobywając trójwymiarowość i głębię z lodowych ścian. Mieliśmy okazję zobaczyć ją w takiej odsłonie - niestety tylko częściowo, gdyż ze względu na konieczność powrotu do domów, opuściliśmy to miejsce po zmroku, ale jeszcze przed nadejściem pełnego zmierzchu. Pewien niedosyt odczułam natomiast po zbliżeniu się do poszczególnych elementów kaplicy - niestety, pomimo tego, że budowla jest chroniona namiotem, detale rzeźb i filarów były już podtopione, przez co mniej wyraziste. Niektórym z postaci, w kolorowym świetle, bliżej było wizerunkowo do upiorków niż do świętości. Tak więc zdecydowanie korzystniejszą porą na fotografowanie są pierwsze tygodnie po udostępnieniu kaplicy zwiedzającym.



Dodatkową atrakcję dla odwiedzających Smokowieckie Siodełko stanowiły mistrzostwa rzeźbienia w lodzie - wprawdzie nieoficjalne, ale efektowne zawody odbywające się pod nazwą Tatry Ice Master. Uczestniczyło w nich dziewięć zespołów: Rosjanie, Słowacy, Holendrzy, Finowie, Węgrzy, Walijczycy, Polacy, Czesi oraz Austriacy. Rywalizacja trwała trzy dni - od piątku do niedzieli - i codziennie w jej efekcie powstawały nowe lodowe cuda w wyznaczonej na dany dzień tematyce. Jako pierwsze powstawały rzeźby związane ze światową architekturą, następnie dowolne według pomysłów autorów. Zwieńczeniem mistrzostw było nawiązanie do mitów i legend - właśnie te zmagania mogliśmy obserwować. Polska ekipa wybrała Grecję i konia trojańskiego.


Bardzo spodobał nam się słowacki Posejdon, holenderski "Kapitan Hak", walijski Pan Drzewo i czeski Centaur.
 



W czasie gdy lodowe zespoły zawzięcie pracowały nad wykreowaniem swoich postaci, my korzystaliśmy z pięknej, słonecznej pogody i przemierzaliśmy szlaki w kierunku Chat: Bilíkovej i Zamkovského. Widoki były cudne i napawały energią. Przy schronisku Rainerova útulňa zjedliśmy śniadanie i obejrzeliśmy pokaźnych rozmiarów szopkę, która co roku jest tam budowana ze śniegu i lodu.


Moje serce skradła spotkana po drodze urocza ruda parka, wygrzewająca się w słońcu. Rudaśne jest piękne, puchate i inteligentne. Ma mądre, przenikliwe spojrzenie. Jest cudem przyrody, nie materiałem na kołnierz i futro. Mam nadzieję, że Tatry jak najdłużej będą dla niego schronieniem i domem.


Podczas gdy ja traciłam czas na mówienie do lisów, moi kompani powędrowali dalej. Ich zachwyt trwał nieco krócej. Zapewne dlatego, że wybrali tym razem nieco większe gabaryty i próbowali nawiązać znajomości z miśkami.


Przed opuszczeniem Hrebienoka przespacerowaliśmy się jeszcze alejką, wzdłuż której znajdowały się lodowe rzeźby wykonane podczas dwóch pierwszych dni mistrzostw. 


Bardzo mi się podobały prawie wszystkie przedstawione tutaj figury, jednak wzrok najczęściej podążał w kierunku wykutej w lodzie sentencji: rozum, czy serce?

sobota, 24 grudnia 2016

Z okazji Bożego Narodzenia, w imieniu całego zespołu, życzę odwiedzającym naszego bloga radosnych, spokojnych Świąt. Magicznych, ale i refleksyjnych. Na góralską nutę. :)


czwartek, 1 grudnia 2016

Urodziny Guru, czyli szczęśliwi czasu nie liczą...

W ostatnich dniach obchodziliśmy okrągłą rocznicę urodzin Leszka. On obchodził osiemnastą, bo przecież szczęśliwi czasu nie liczą. Szczęśliwi umiejętnie ten czas wypełniają.

Nie bez przyczyny przylgnął do Niego przydomek "Guru" - jest jednym z korzeni naszej grupy wędrowniczej i istotnym składnikiem spajającym tą grupę. Choć w to drugie sam chyba nie do końca wierzy. Lub zręcznie ukrywa świadomość tego w swojej skromności. :)
W duecie z przyjacielem Jankiem - gwarant dobrej pogody podczas wędrówek. Nie jeden raz w praktyce dowiedzione zostało, że gdy "chłopaki z Kalwarii idą w góry, to musi być pogoda".

Gdyby słowami naszkicować Jego portret, wyszedłby całkiem barwny collage. Człowiek pogodny, przyjaźnie nastawiony do otoczenia, z łagodnością i mądrością życiową patrzący na świat. Nie wariat i nie szaleniec, aczkolwiek charakterny - z żywą iskierką figlarności w oku i z poczuciem humoru. Lubiący ludzi i lubiący się z nimi dzielić sobą. Dla młodszych towarzyszy wędrówek przewodnik i opiekun, dla starszych równy kompan - jedna i druga rola sprawiają Mu frajdę.




Skarbnica wiedzy - cieszy Go, gdy może coś komuś pokazać, opowiedzieć. Mapę ma w głowie. Nie jeden raz w odpowiedzi na jakieś pytanie padało: "a to trzeba by zapytać Pana Leszka, on będzie wiedział". Co roku wiosną organizuje wycieczkę w Dolinę Chochołowską "na krokusy". Zdroworozsądkowy. Na szlaku wyznawca zasady: "Nie spiesz się, powoli. My tu zawsze jeszcze możemy wrócić". Wytrwale zmierza raz obraną drogą - czy to wędrówka, czy życie, pomimo przeciwności dzielnie podąża do przodu.




Jego znakiem firmowym są różki - jak twierdzi "diabelskie"- które często pokazuje, pozując do zdjęć. Ja jednak widzę w tym geście manifest radości życia, poczucia szczęścia i spełnienia: tu i teraz. Zbieranie dobrych chwil - puzzli, z których układa swe życie.




Zapalony grzybiarz - nic się przed Nim nie ukryje, w najgęściejszych zaroślach wypatrzy najmniejszy kapelusz i najdorodniejszy okaz. Nie pogardzi tym, co dobre: pobuszuje w borówkowych krzewinkach i dzikich malinach, zatańczy wokół kociołka, wyzna miłość rurce z kremem. :)




Lubiący samotność, ale taką z wyboru i w proporcjach, jakie sam sobie dobiera - wtedy samotny wędrowiec i myśliciel. Studnia pomysłów i złota rączka, majsterkowicz - hobbysta. Dumny ze swojej Rodziny - od lat kochający z wzajemnością wciąż tą samą Żonę, wzór i partner dla swoich Dzieci. 




Kiedyś, podczas pewnego przypadkowego spotkania na tatrzańskim szlaku, podczas wędrówki pośród lasu znacznie przerzedzonego działalnością halnego, odbyliśmy krótką rozmowę. Krótką, ale jak się okazało, jedną z takich, które przechowuje się potem w pamięci. Powiedziałam Mu, że tak mi bardzo szkoda tych połamanych, powyrywanych drzew, bo one były w tych lasach zawsze odkąd pamiętam, od mojego dzieciństwa, a teraz już ich nie będzie. Mówił, że na ich miejscu wyrosną przecież nowe i też kiedyś będą duże, wysokie. Odpowiedziałam, że tak, ale zanim urosną, będzie musiało minąć kilkadziesiąt lat i ja mogę już tego lasu nie zobaczyć. Próbował mi wtedy wytłumaczyć, że przecież tak jest skonstruowane wszystko na świecie i że "stare drzewa muszą robić miejsce nowym". Tak, Guru, masz rację - można by przyjąć, że przemijalność jest kołem napędowym tego świata, w którym żyjemy. Że w miejscu starego pojawia się nowe. Ale dla mnie jest i chyba zawsze będzie to tylko proces wypełniania przestrzeni nowym po starym, przyszłością po przeszłości. Chyba nigdy nie przyznam, że nowe i przyszłe jest w stanie zastąpić stare i przeszłe. Bo wszystko jest jedyne w swoim rodzaju, choć może zdawać się być podobnym do czegoś innego. Zresztą sam jesteś tego przykładem - Guru w tej naszej ekipie jest tylko jeden. :)



poniedziałek, 11 maja 2015

02 maj 2015 - Chochołowskie krokusy w deszczu



 Biegacze  mawiają,  że  nie  ma  złej  pogody,  aby  biegać  -  jest  tylko  źle  dobrana  odzież.  I  mają  rację  -  mokry  świat  może  być  kolorowy  i  może  zachwycać.  Padający  deszcz  (jeśli  tylko  nie  leci  z  nieba  niczym  z  rogu  obfitości)  i  deszczowa  wilgotność  powietrza  potrafią  wydobyć  kolory,  których  czasami  nawet  słońce  nie  wydobędzie,  bo  świecąc,  prześwietla  je  swoim  blaskiem.
 A  gdy  dodamy  do  tego  kolorowe  peleryny  i  parasole,  to  zapomnimy,  że  w  ogóle  pada.  :)

 ZDJĘCIA


środa, 6 maja 2015

19 kwiecień 2015 - Chochołowskie krokusy w śniegu




 Zważywszy  na  warunki  w  jakich  odbyło  się  nasze  tegoroczne  spotkanie  z  chochołowskimi  krokusami,  mogę  śmiało  powiedzieć,  że  chyba  pierwszy  raz  w  życiu  zdarzyło  mi  się  być gdzieś  za  wcześnie. ;)
 A  to  za  sprawą  pogody,  która  tym  razem  postanowiła  spłatać  figla  bez  konsultacji  z  wiosennym  już  przecież  czasem  i  pokryć  tatrzańskie  doliny  świeżą  warstwą  śniegu.  Na  szczęście  krokusy,  choć  delikatne,  dzielnie  walczyły  ze  śnieżnym  puchem.  Niektóre  same  próbowały  wyjść  spod  białej  kołderki...


 ...  niektóre  zostały  odkopane  przez  zniecierpliwionych  ludzi,  


 jeszcze  innym  w  wydostaniu  się  spod  śniegu  pomagało  słońce,  które  wytopiło  śnieg.


 Wprawdzie  słońce  nie  ogrzało  powietrza  na  tyle,  by  krokusy  rozpostarły  swoje  płatki  i  byśmy  mogli  zobaczyć  je  w  pełnej  krasie,  ale  w  zamian  mogliśmy  podziwiać  je  w  pełni  koloru  -  świeże,  jędrne,  nasycone  fioletem,  jeszcze  nie  przesuszone  i  nie  wydeptane  przez  tych,  którzy  traktują  te  fioletowe  połacie  dosłownie  jak  fioletowe  dywany.  Plusem  "bycia  za  wcześnie"  był  także  brak  tłoku  i  gwaru  na  szlaku  -  rarytas  wziąwszy  pod  uwagę  popularność  Doliny  Chochołowskiej  wśród  osób  odwiedzających  Tatry.

 Podczas  naszego  spaceru  nie  mogło  zabraknąć  tradycyjnego  już  parzenia  kawy  -  pozdrowienia  dla  Agisa  mistrza  ceremonii  i  agisowej  kawiarki. :)


 Podążając  do  schroniska,  przywitaliśmy  się  ze  znajomą,  której  kilka  lat  temu  nadałam  imię  Honorata  -  mimo  upływu  czasu  trzyma  się  całkiem  nieźle,  nie  daje  się  kornikom  i  nadal  się  uśmiecha.  W  drodze  powrotnej  spotkaliśmy  śniegowego  skrzata,  którego  ktoś  ulepił  z  zanikającego  powoli  śniegu  -  nie  wiem,  czy  przypadło  mu  to  do  gustu,  ale  nazwałam  go  Dionizy.
 Niestety  poza  wyniesieniem  z  Tatr  wspomnień  tego,  co  ładne,  wynieśliśmy  też  to,  co  brzydkie  i  co  w  ogóle  nie  powinno  się  na  tatrzańskim  obszarze  znaleźć.  Parafrazując  pewną  piosenkę  o  stolicy,  można  powiedzieć,  a  nawet  zaapelować:  nie  przenoście  nam  śmietnika  z  dolin  w  góry.



ZDJĘCIA

piątek, 3 kwietnia 2015

wtorek, 10 marca 2015

21-22 luty 2015 - III Prawdziwa Wyrypa Beskidzka... w Gorcach - RELACJA



 Gdyby  ta  relacja  powstawała  na  około  45-tym  kilometrze  trasy,  podczas  krótkiej  przerwy  na  uzupełnienie  płynów,  rozpoczynałaby  się  ona  głośno  wypowiedzianą  myślą:  Właściwie  to  mam  32  lata  i  mogłabym  wreszcie  żyć  normalnie.  Myśl  ta  postanowiła  wypłynąć  ze  mnie  na  zewnątrz  wraz  z  falą  zmęczenia,  z  którą  przyszło  się  zmierzyć  na  czerwonym  szlaku,  pomiędzy  schroniskami:  na  Turbaczu  i  Starych  Wierchach.  Wypłynęła  ona  w  towarzystwie  innych  myśli,  m.in.  takich,  że  tyle  jest  pięknych  miejsc  na  świecie,  które  można  byłoby  sobie  spokojnie  zwiedzać,  zamiast  włóczyć  się  gdzieś  kilkadziesiąt  kilometrów  w  nocy  z  plecorem.  [Tak  -  w  "sprzyjających"  okolicznościach  zdarza  się,  że  nawet  ulubiony  plecak  staje  się  plecorem.  ;)]  W  tamtej  chwili  najpiękniejszym  miejscem  na  świecie  był  dla  nas  samochód,  czekający  na  drugim  końcu  czerwonego  szlaku,  a  największym  marzeniem  dotarcie  do  samochodu.
 Z  tego  też  względu  -  w  akcie  desperacji,  do  którego  przyczyniła  się  pamiętna  drewniana  tabliczka,  jaką  minęliśmy  przy  szlaku  wiodącym  na  Turbacz  -  zadecydowaliśmy  jeszcze  w  schronisku  na  Turbaczu,  że  marzenie  to  musimy  spełnić  jak  najszybciej  i  jeśli  tylko  pozwolą  nam  siły,  podczas  zejścia  z  Turbacza  nie  będziemy  robić  już  postojów  w  pozostałych  dwóch  schroniskach,  a  tylko  krótkie  przystanki  po  drodze,  gdy  nasze  organizmy  zaczną  się  ich  domagać.  Plan  ten  udało  nam  się  zrealizować,  aczkolwiek...

 ... gdyby  ta  relacja  powstawała  po  upływie  około  siedmiu  godzin  od  zakończenia  Wyrypy,  jej  początek  brzmiałby:  Ty  dziękuj  Bogu,  że  nie  odebrał  Ci  rozumu  i  nie  poszedłeś.  :)
 To  właśnie  usłyszał  ode  mnie  Marcin  -  Karol,  który  (ze  względu  na  dopadającą  Go  grypowatość)  nie  uczestniczył  w  Wyrypie,  lecz  następnego  dnia  po  niej  zadzwonił  zapytać,  jak  nam  poszło.  A  poszło  nam  tak,  że  jeszcze  kilka  następnych  dni  za  nami  chodziło  -  każdy  z  nas  w  różnym  stopniu,  ale  jednak  odczuwaliśmy  wszystko,  czym  nas  Pan  Bóg  obdarował:  od  stóp  przez  łydki,  uda,  pośladki,  po  plecy,  ramiona  i  dłonie.  I  senność  nie  będącą  wcale  zwiastunem  przedwiośnia,  lecz  należącą  do  pakietu  powyrypowych  skutków  ubocznych.

 Dzisiaj  mija  szesnasty  dzień  od  zakończenia  gorczańskiej  wędrówki.  Wspomnienia  pozostają  wciąż  żywe,  choć  emocje  ostygły,  a  drewniana  tabliczka  -  drwiący  licznik  czasu  o  właściwościach  zbliżonych  do  właściwości  cebuli  podczas  krojenia  -  wskazująca  na  3  godziny  15  minut  (a  może  3:30 ?)  drogi  do  schroniska  na  Turbaczu,  nie  próbuje  już  wycisnąć  z  nas  łez  rozczarowania,  że  to  jednak  nie  dwie  godziny,  na  co  w  głębi  duszy  liczyliśmy.  Wtedy  byłam  przekonana,  że  to  ja  wymiękam,  tracę  siły  i  dlatego  tak  deprymująco  ten  kawałek  drewna  na  mnie  podziałał.  Później  jednak,  podczas  wymiany  spostrzeżeń  z  resztą  drużyny,  okazało  się,  że  znęcał  się  nad  wszystkimi,  którzy  na  niego  spojrzeli.


 Pod  względem  całości  była  to  najbardziej  wyrypana  ze  wszystkich  Wyryp,  w  których  uczestniczyłam,  a  stawiamy  się  na  każdą  z  edycji  letnich  i  zimowych,  począwszy  od  letniej  w  2012  roku.  Równocześnie  jednak  nie  mam  poczucia,  że  była  to  jakaś  tragedia  -  pojawiały  się  kryzysy,  ale  mogło  być  znacznie  gorzej.  Nadal  za  bardziej  uporczywe  i  wysysające  siły,  uważam  kopanie  śniegowych  stopni  podczas  podejścia  na  Krawców  Wierch  i  Muńcuł  w  trakcie  Zimowej  Wyrypy  2013.  Tegoroczny  odcinek  szlaku  prowadzącego  na  Turbacz  był  męczący,  ale  w  moim  odczuciu  nie  tyle  wskutek  trudności  terenowych  i  nachylenia,  co  w  następstwie  przebytej  już  przez  nas  wcześniej  sporej  ilości  kilometrów,  w  tym  dużej  porcji  dróg  asfaltowych,  a  także  braku  porządnego  postoju  pomiędzy  Luboniem  i  Turbaczem.

 Podejście  od  Willi  Orkanówki  aż  do  schroniska  na  Turbaczu  przypadło  na  etap  wewnętrznej  walki  z  dającym  się  coraz  bardziej  we  znaki  zmęczeniem  -  nie  tylko  ciało  odczuwało  już  przebyte  kilometry,  także  psychika  zaczynała  się  buntować.  Przyjemność  wędrowania  wśród  promieni  słońca  została  zastąpiona  faktem,  że  dotarliśmy  do  najcięższego  odcinka  do  pokonania  i  pokonać  go  musimy,  bo  nie  mamy  gdzie  się  zatrzymać,  a  gdybyśmy  chcieli  zawrócić,  to  droga  za  nami  nie  była  już  wcale  krótsza  niż  ta,  którą  mieliśmy  przed  sobą,  by  dotrzeć  do  schroniska  na  Turbaczu.  Zmęczenie  skumulowało  się  w  schronisku  i  tam  też  zrobiliśmy  najdłuższy,  prawie  godzinny  przestój  regeneracyjny.  Wiedzieliśmy,  że  to  ostatni  punkt,  w  którym  możemy  odbudować  trochę  sił  i  że  to  te  siły  będą  musiały  nas  poprowadzić  w  dalszą  drogę.  Pomagała  też  świadomość,  że  pokonaliśmy  to,  co  było  najbardziej  wyczerpujące  i  że  do  pełnego  zwycięstwa  brakuje  nam  już  tylko  (w  tamtej  chwili:  i  aż)  zejścia  do  Rabki.


 Trasa  tegorocznej  Zimowej  Wyrypy  przebiegała  przez  Gorce.  Była  to  dla  mnie  (i  zapewne  nie  tylko)  ciekawa  i  potrzebna  odmiana  po  cyklicznie  odwiedzanych  szlakach  beskidzkich  -  jako  coś  nowego,  odbiegającego  od  swego  rodzaju  "beskidzkiej  rutyny",  dawała  większą  motywację  do  przejścia  trasy  już  od  momentu  rozpoczęcia  wędrówki.  Gdybym  miała  wskazywać  walory  i  mankamenty  trasy,  przeważyłyby  walory.  Przodujący  wśród  nich:  szlak  wiodący  na  Luboń  Wielki  (od  Śmietanowej).  Zimą  piękny,  ale  warty  zobaczenia  o  innych  porach  roku  -  wiosną  wspaniale  zielony,  ze  skupiskami  kaczeńców  w  co  bardziej  podmokłym  terenie  (pojawi  się  tutaj  na  naszym  blogu  wspomnienie  takiej  wędrówki).
 Do  mankamentów  zaliczam  asfalt,  który  stanowił  spory  fragment  trasy.  Z  jednej  strony  dzięki  niemu  można  było  otrzeć  się  podczas  marszu  o  ślady  cywilizacji,  a  z  drugiej  zostawiliśmy  na  tym  asfalcie  część  sił,  które  przydałyby  nam  się  na  podejściach  w  rejonie  górzystym.  Niezaprzeczalne  jest  jednak,  że  widoki  rozpościerające  się  wokół  asfaltowych  dróg  były  ładne.
 Swoje  zrobiła  także  odległość  pomiędzy  schroniskami  na  Luboniu  Wielkim  i  na  Turbaczu  -  szybkie  wrzucenie  czegoś  na  ząb  podczas  postoju  przy  sklepie  w  okolicy  Niedźwiedzia  dalekie  było  od  prawdziwego  posiłku  regeneracyjnego.  Ale  przynajmniej  sklep  był  jeszcze  otwarty.  :)


 Obawiałam  się  tej  Wyrypy.  Wiedziałam,  że  będzie  mnie  ona  kosztować  więcej  niż  wszystkie  poprzednie,  gdyż  na  5  dni  przed  nią  skończyłam  leczenie  antybiotykiem.  Zamiast  w  ramach  przygotowania  -  jak  planowałam  -  magazynować  w  organizmie  substancje  odżywcze,  przez  prawie  dwa  tygodnie  kiepskiego  apetytu  wybierałam  "z  magazynu".  Wyrypę  przeszłam.  Dla  mnie  osobiście  to  satysfakcja  i  wzruszenie  tym  większe,  że  był  to  mój  pierwszy  tak  duży  "wysiłek  wegetariański".  Z  tego  względu  wewnętrzna  siła  jaką  dała  mi  ta  Wyrypa,  jest  większa  niż  radość  odczuwana  kilka  lat  temu  po  przebiegnięciu  pierwszego  w  życiu  półmaratonu  (wtedy  jeszcze  "na  mięsie").  Dla  niektórych  wysiłek  związany  z  Wyrypą  to  rodzaj  (cytuję)  "sadomaso",  ale  postawa  ta  jest  mi  tak  daleka,  że  nie  będę  jej  komentować.  Może  dlatego,  że  moim  zdaniem  każdy  podjęty  przez  człowieka  wysiłek  coś  wnosi,  kształtuje.  Na  szczęście  są  jeszcze  ludzie,  dla  których  Wyrypa  to  fizyczny  marsz  i  równocześnie  psychiczna  praca  nad  sobą  -  nie  tylko  wzmacnianie  psychiki,  ale  także  uczenie  się  samego  siebie,  pokory  wobec  świata,  dystansu  wobec  życia.  Reset  i  ładowanie  "baterii"  równocześnie.  Czas  refleksji  nad  swoim  miejscem  na  Ziemi,  drogą  przebywaną  w  codzienności.  To  także  czas  wdzięczności  za  to,  że  można  iść,  widzieć,  czuć.  Czas  zachwytu  nad  tym,  co  mijane  obok,  czas  spotkań  z  innymi  ludźmi.

 A  co  o  Wyrypie  powiedzieli  inni  ludzie?  O  kilka  słów  poprosiłam  kompanów  -  odrobili  zadanie  domowe.  :)  Pojawiła  się  myśl,  aby  co  nieco  ocenzurować  przed  publikacją,  ale  jeśli  Wyrypa  była  spontanem,  to  i  wspomnienia  z  niej  muszą  być  spontaniczne.  Zatem  bez  cenzury.  :)
 Zdjęcie  zamieszczone  poniżej  wykonane  zostało  przez  Kasię,  gdy  przygotowywaliśmy  się  do  startu.  Od  lewej  w  stanie  gotowości:  Kasia,  ja,  Sławek  "a  ku - ku",  Janek,  Rysiek  i  Grzesiek.
 Dla  tych,  którzy  lubią  cyfry  i  statystyki  -  wyruszyliśmy  w  sobotę  około  godziny  08:35,  z  powrotem  przy  samochodach  stawiliśmy  się  w  niedzielę  o  godzinie  05:30.  W  czasie  wędrówki  zrobiliśmy  dwie  dłuższe  przerwy  -  40-minutową  w  schronisku  na  Luboniu  Wielkim  i  prawie  godzinną  w  schronisku  na  Turbaczu.  Pozostałe  przerwy  szacuję  łącznie  na  około  1 - 1,5  godziny.


KASIA
 Udział  w  Wyrypie  zawsze  nasuwa  pytanie:  Czy  dam  radę?  Trasa  tegorocznej  Wyrypy  zapowiadała  się  interesująco,  bo  tam  mnie  jeszcze  nie  było  -  ze  wszystkich  punktów  trasy  byłam  tylko  na  Turbaczu  i  to  szlakiem  z  Kowańca.  Po  analizie  trasy,  dwa  punkty  wiedziałam,  że  będą  trudne:  podejścia  na  Luboń  Wielki  i  na  Turbacz  właśnie.  Warunki  na  trasie  trudne.  Obiad  zaplanowany  na  12.30  na  Luboniu  już  był  przesunięty. :)  Ale  atmosfera  wycieczki  nagradzała  poślizg.  Największa  męka  przy  podejściu  na  Turbacz  -  te  3,15h  do  schroniska  prawie  doprowadziło  mnie  do  płaczu.  Nogi  bolały  i  męczyłam  się  szybko,  ale  i  tak  udało  nam  się  to  zrobić  szybciej,  ok. 2,5h.  Podziwiam  Grześka,  który  idąc  pierwszy  raz,  całkiem  dobrze  dawał  do  przodu,  chociaż  w  schronisku  minę  miał  nietęgą.  Zwątpiłam,  czy  da  radę  dalej  iść,  ale  po  godzinnym  odpoczynku  ogarnął  się.  Dało  mi  również  popalić  zejście  do  samochodu.  Przy  schronisku  na  Starych  Wierchach  miałam  już  dość,  podtrzymywała  mnie  tylko  myśl,  że  to  jeszcze  kawałek  do  auta  w  porównaniu  z  tym,  co  za  mną.  Po  Wyrypie  doszłam  do  siebie  dziwnie  szybko,  zważywszy  na  to,  co  było  na  trasie.  W  niedzielę  niewielkie  problemy  z  chodzeniem,  a  w  poniedziałek  z  kucaniem.  I  to  mój  kolejny  sukces.

SŁAWEK
Wyrypa  cięższa  niż  ubiegłoroczna.  :)  Podejście  i  zejście  z  Lubonia  ekscytujące.  Dotarcie  na  Turbacz  mozolne,  stale  było  ok.  3-godz.,  trwało  chyba  6!  Prośba  do  wcześniejszych  wyrypowiczów  zakładających  ślad:  "Proszę szerzej",  nie  jak  modelka  na  wybiegu  stopy  w  jednej  linii  -  parę  godzin  takiego  dreptania  skutkuje  u  mnie  otarciami...  Ból  nóg  w  poniedziałek,  we  wtorek  nogi  jak  na  sprężynach,  w  środę  myśli  o  Chłoście  Beskidzkiej.  :)

JANEK
 Najcięższa,  ale  fajna.  Za  duża  przerwa  miedzy  Luboniem  a  Turbaczem.  Płacz  po  przeczytaniu:  3 i  pół  godziny  do  szczytu. :)  Nogi  (uda)  dwa  tygodnie  po  jeszcze  bolą.  :)

GRZESIEK
 To  nie  była  wyrypa  tylko  wyje...ka. :)  Trasa  rewelacyjna,  świetnie  poprowadzona  ze  względu  na  widoki.  A  w  dupę  mi  dało  podejście  na  Turbaczyk  i  dojście  do  schroniska  -  miałem  już  DOŚĆ  wyrypy. ;)  Najbardziej  ucierpiało  prawe  kolano  przy  zejściu,  które  musiałem  kurować  przez  2  dni,  po  wyrypie,  nie  mogłem  wejść  na  4  piętro  -  tak  napieprzało. ;(  Warto  było,  nie  żałuję,  ale  drugi  raz  bym  nie  szedł  -  może  inną  trasą,  ale  nie  na  Turbacz.

ŁUKASZ
 Dołączył  do  naszej  załogi  już  na  szlaku  i  towarzyszył  nam  do  końca  -  na  szczęście  Wyrypy,  nie  naszego.  :)  Myślałam,  że  jest  padnięty  tak  jak  my  i  był,  ale  nie  do  tego  stopnia,  by  nie  słuchać  i  nie  rejestrować  pewnych  faktów.  A  fakty  były  takie:
 Towarzystwo  wspaniałe. :)  Wydarzenia  ciekawe  i  wyjątkowe.  Na  trasie  było  wszystko:  śnieg,  błoto,  asfalt,  skały,  lód,  dzień,  noc,  upał,  zimno,  słońce,  gwiazdy.  Największy  kryzys  na  podejściu  na  Turbacz  -  senność,  a  wraz  z  nią  osłabienie  -  drepcząc,  rozglądałem  się  za  miejscem  na  jamę  śnieżną  -  z  uporem  i  świetnym,  upartym  towarzyszem  dotarliśmy  do  schroniska  na  Turbaczu.
 Na  ok.  45 km  (03:00 - 04:00  rano)  padło  zdanie,  które  wspominam  z  uśmiechem  na  twarzy  i  z  bólem  stóp.  Kompanka  rzekła:  "Mam  32  lata,  przecież  mogę  żyć  normalnie".  :)


 Czy   mogłabym  żyć  normalnie?  Nie  włóczyć  się  gdzieś  kilkadziesiąt  kilometrów  w  nocy  z  plecakiem?  Czy  gdybym  się  tak  nie  włóczyła,  to  byłabym  w  życiu  tu,  gdzie  jestem  i  taka,  jaka  jestem?  Czy  tacy  byśmy  byli?  Nie,  bo  to  włóczenie  się  (i  wędrowanie  po  górach  w  ogóle)  w  pewien  sposób  nas  rzeźbi  i  szlifuje.  Zatem  odpocznijmy,  złapmy  równowagę  pomiędzy  aktywnością  i  dynamiką,  a  lenistwem  i  spokojem,  i...  za  jakiś  czas  spotkajmy  się  znów  gdzieś  na  szlaku.  :)

ZDJĘCIA