Gdyby ta relacja powstawała na około 45-tym kilometrze trasy, podczas krótkiej przerwy na uzupełnienie płynów, rozpoczynałaby się ona głośno wypowiedzianą myślą: Właściwie to mam 32 lata i mogłabym wreszcie żyć normalnie. Myśl ta postanowiła wypłynąć ze mnie na zewnątrz wraz z falą zmęczenia, z którą przyszło się zmierzyć na czerwonym szlaku, pomiędzy schroniskami: na Turbaczu i Starych Wierchach. Wypłynęła ona w towarzystwie innych myśli, m.in. takich, że tyle jest pięknych miejsc na świecie, które można byłoby sobie spokojnie zwiedzać, zamiast włóczyć się gdzieś kilkadziesiąt kilometrów w nocy z plecorem. [Tak - w "sprzyjających" okolicznościach zdarza się, że nawet ulubiony plecak staje się plecorem. ;)] W tamtej chwili najpiękniejszym miejscem na świecie był dla nas samochód, czekający na drugim końcu czerwonego szlaku, a największym marzeniem dotarcie do samochodu.
Z tego też względu - w akcie desperacji, do którego przyczyniła się pamiętna drewniana tabliczka, jaką minęliśmy przy szlaku wiodącym na Turbacz - zadecydowaliśmy jeszcze w schronisku na Turbaczu, że marzenie to musimy spełnić jak najszybciej i jeśli tylko pozwolą nam siły, podczas zejścia z Turbacza nie będziemy robić już postojów w pozostałych dwóch schroniskach, a tylko krótkie przystanki po drodze, gdy nasze organizmy zaczną się ich domagać. Plan ten udało nam się zrealizować, aczkolwiek...
... gdyby ta relacja powstawała po upływie około siedmiu godzin od zakończenia Wyrypy, jej początek brzmiałby: Ty dziękuj Bogu, że nie odebrał Ci rozumu i nie poszedłeś. :)
To właśnie usłyszał ode mnie Marcin - Karol, który (ze względu na dopadającą Go grypowatość) nie uczestniczył w Wyrypie, lecz następnego dnia po niej zadzwonił zapytać, jak nam poszło. A poszło nam tak, że jeszcze kilka następnych dni za nami chodziło - każdy z nas w różnym stopniu, ale jednak odczuwaliśmy wszystko, czym nas Pan Bóg obdarował: od stóp przez łydki, uda, pośladki, po plecy, ramiona i dłonie. I senność nie będącą wcale zwiastunem przedwiośnia, lecz należącą do pakietu powyrypowych skutków ubocznych.
Dzisiaj mija szesnasty dzień od zakończenia gorczańskiej wędrówki. Wspomnienia pozostają wciąż żywe, choć emocje ostygły, a drewniana tabliczka - drwiący licznik czasu o właściwościach zbliżonych do właściwości cebuli podczas krojenia - wskazująca na 3 godziny 15 minut (a może 3:30 ?) drogi do schroniska na Turbaczu, nie próbuje już wycisnąć z nas łez rozczarowania, że to jednak nie dwie godziny, na co w głębi duszy liczyliśmy. Wtedy byłam przekonana, że to ja wymiękam, tracę siły i dlatego tak deprymująco ten kawałek drewna na mnie podziałał. Później jednak, podczas wymiany spostrzeżeń z resztą drużyny, okazało się, że znęcał się nad wszystkimi, którzy na niego spojrzeli.
Podejście od Willi Orkanówki aż do schroniska na Turbaczu przypadło na etap wewnętrznej walki z dającym się coraz bardziej we znaki zmęczeniem - nie tylko ciało odczuwało już przebyte kilometry, także psychika zaczynała się buntować. Przyjemność wędrowania wśród promieni słońca została zastąpiona faktem, że dotarliśmy do najcięższego odcinka do pokonania i pokonać go musimy, bo nie mamy gdzie się zatrzymać, a gdybyśmy chcieli zawrócić, to droga za nami nie była już wcale krótsza niż ta, którą mieliśmy przed sobą, by dotrzeć do schroniska na Turbaczu. Zmęczenie skumulowało się w schronisku i tam też zrobiliśmy najdłuższy, prawie godzinny przestój regeneracyjny. Wiedzieliśmy, że to ostatni punkt, w którym możemy odbudować trochę sił i że to te siły będą musiały nas poprowadzić w dalszą drogę. Pomagała też świadomość, że pokonaliśmy to, co było najbardziej wyczerpujące i że do pełnego zwycięstwa brakuje nam już tylko (w tamtej chwili: i aż) zejścia do Rabki.
Do mankamentów zaliczam asfalt, który stanowił spory fragment trasy. Z jednej strony dzięki niemu można było otrzeć się podczas marszu o ślady cywilizacji, a z drugiej zostawiliśmy na tym asfalcie część sił, które przydałyby nam się na podejściach w rejonie górzystym. Niezaprzeczalne jest jednak, że widoki rozpościerające się wokół asfaltowych dróg były ładne.
Swoje zrobiła także odległość pomiędzy schroniskami na Luboniu Wielkim i na Turbaczu - szybkie wrzucenie czegoś na ząb podczas postoju przy sklepie w okolicy Niedźwiedzia dalekie było od prawdziwego posiłku regeneracyjnego. Ale przynajmniej sklep był jeszcze otwarty. :)
Obawiałam się tej Wyrypy. Wiedziałam, że będzie mnie ona kosztować więcej niż wszystkie poprzednie, gdyż na 5 dni przed nią skończyłam leczenie antybiotykiem. Zamiast w ramach przygotowania - jak planowałam - magazynować w organizmie substancje odżywcze, przez prawie dwa tygodnie kiepskiego apetytu wybierałam "z magazynu". Wyrypę przeszłam. Dla mnie osobiście to satysfakcja i wzruszenie tym większe, że był to mój pierwszy tak duży "wysiłek wegetariański". Z tego względu wewnętrzna siła jaką dała mi ta Wyrypa, jest większa niż radość odczuwana kilka lat temu po przebiegnięciu pierwszego w życiu półmaratonu (wtedy jeszcze "na mięsie"). Dla niektórych wysiłek związany z Wyrypą to rodzaj (cytuję) "sadomaso", ale postawa ta jest mi tak daleka, że nie będę jej komentować. Może dlatego, że moim zdaniem każdy podjęty przez człowieka wysiłek coś wnosi, kształtuje. Na szczęście są jeszcze ludzie, dla których Wyrypa to fizyczny marsz i równocześnie psychiczna praca nad sobą - nie tylko wzmacnianie psychiki, ale także uczenie się samego siebie, pokory wobec świata, dystansu wobec życia. Reset i ładowanie "baterii" równocześnie. Czas refleksji nad swoim miejscem na Ziemi, drogą przebywaną w codzienności. To także czas wdzięczności za to, że można iść, widzieć, czuć. Czas zachwytu nad tym, co mijane obok, czas spotkań z innymi ludźmi.
A co o Wyrypie powiedzieli inni ludzie? O kilka słów poprosiłam kompanów - odrobili zadanie domowe. :) Pojawiła się myśl, aby co nieco ocenzurować przed publikacją, ale jeśli Wyrypa była spontanem, to i wspomnienia z niej muszą być spontaniczne. Zatem bez cenzury. :)
Zdjęcie zamieszczone poniżej wykonane zostało przez Kasię, gdy przygotowywaliśmy się do startu. Od lewej w stanie gotowości: Kasia, ja, Sławek "a ku - ku", Janek, Rysiek i Grzesiek.
Dla tych, którzy lubią cyfry i statystyki - wyruszyliśmy w sobotę około godziny 08:35, z powrotem przy samochodach stawiliśmy się w niedzielę o godzinie 05:30. W czasie wędrówki zrobiliśmy dwie dłuższe przerwy - 40-minutową w schronisku na Luboniu Wielkim i prawie godzinną w schronisku na Turbaczu. Pozostałe przerwy szacuję łącznie na około 1 - 1,5 godziny.
KASIA
Udział w Wyrypie zawsze nasuwa pytanie: Czy dam radę? Trasa tegorocznej Wyrypy zapowiadała się interesująco, bo tam mnie jeszcze nie było - ze wszystkich punktów trasy byłam tylko na Turbaczu i to szlakiem z Kowańca. Po analizie trasy, dwa punkty wiedziałam, że będą trudne: podejścia na Luboń Wielki i na Turbacz właśnie. Warunki na trasie trudne. Obiad zaplanowany na 12.30 na Luboniu już był przesunięty. :) Ale atmosfera wycieczki nagradzała poślizg. Największa męka przy podejściu na Turbacz - te 3,15h do schroniska prawie doprowadziło mnie do płaczu. Nogi bolały i męczyłam się szybko, ale i tak udało nam się to zrobić szybciej, ok. 2,5h. Podziwiam Grześka, który idąc pierwszy raz, całkiem dobrze dawał do przodu, chociaż w schronisku minę miał nietęgą. Zwątpiłam, czy da radę dalej iść, ale po godzinnym odpoczynku ogarnął się. Dało mi również popalić zejście do samochodu. Przy schronisku na Starych Wierchach miałam już dość, podtrzymywała mnie tylko myśl, że to jeszcze kawałek do auta w porównaniu z tym, co za mną. Po Wyrypie doszłam do siebie dziwnie szybko, zważywszy na to, co było na trasie. W niedzielę niewielkie problemy z chodzeniem, a w poniedziałek z kucaniem. I to mój kolejny sukces.
SŁAWEK
Wyrypa cięższa niż ubiegłoroczna. :) Podejście i zejście z Lubonia ekscytujące. Dotarcie na Turbacz mozolne, stale było ok. 3-godz., trwało chyba 6! Prośba do wcześniejszych wyrypowiczów zakładających ślad: "Proszę szerzej", nie jak modelka na wybiegu stopy w jednej linii - parę godzin takiego dreptania skutkuje u mnie otarciami... Ból nóg w poniedziałek, we wtorek nogi jak na sprężynach, w środę myśli o Chłoście Beskidzkiej. :)
JANEK
Najcięższa, ale fajna. Za duża przerwa miedzy Luboniem a Turbaczem. Płacz po przeczytaniu: 3 i pół godziny do szczytu. :) Nogi (uda) dwa tygodnie po jeszcze bolą. :)
GRZESIEK
To nie była wyrypa tylko wyje...ka. :) Trasa rewelacyjna, świetnie poprowadzona ze względu na widoki. A w dupę mi dało podejście na Turbaczyk i dojście do schroniska - miałem już DOŚĆ wyrypy. ;) Najbardziej ucierpiało prawe kolano przy zejściu, które musiałem kurować przez 2 dni, po wyrypie, nie mogłem wejść na 4 piętro - tak napieprzało. ;( Warto było, nie żałuję, ale drugi raz bym nie szedł - może inną trasą, ale nie na Turbacz.
ŁUKASZ
Dołączył do naszej załogi już na szlaku i towarzyszył nam do końca - na szczęście Wyrypy, nie naszego. :) Myślałam, że jest padnięty tak jak my i był, ale nie do tego stopnia, by nie słuchać i nie rejestrować pewnych faktów. A fakty były takie:Towarzystwo wspaniałe. :) Wydarzenia ciekawe i wyjątkowe. Na trasie było wszystko: śnieg, błoto, asfalt, skały, lód, dzień, noc, upał, zimno, słońce, gwiazdy. Największy kryzys na podejściu na Turbacz - senność, a wraz z nią osłabienie - drepcząc, rozglądałem się za miejscem na jamę śnieżną - z uporem i świetnym, upartym towarzyszem dotarliśmy do schroniska na Turbaczu.
Na ok. 45 km (03:00 - 04:00 rano) padło zdanie, które wspominam z uśmiechem na twarzy i z bólem stóp. Kompanka rzekła: "Mam 32 lata, przecież mogę żyć normalnie". :)
Czy mogłabym żyć normalnie? Nie włóczyć się gdzieś kilkadziesiąt kilometrów w nocy z plecakiem? Czy gdybym się tak nie włóczyła, to byłabym w życiu tu, gdzie jestem i taka, jaka jestem? Czy tacy byśmy byli? Nie, bo to włóczenie się (i wędrowanie po górach w ogóle) w pewien sposób nas rzeźbi i szlifuje. Zatem odpocznijmy, złapmy równowagę pomiędzy aktywnością i dynamiką, a lenistwem i spokojem, i... za jakiś czas spotkajmy się znów gdzieś na szlaku. :)
ZDJĘCIA
To była wyrypkowa Wyrypa :)
OdpowiedzUsuńDzięki za towarzystwo i fajną relację. Do zobaczenia w górach. Kolega "Pendolino" :)
OdpowiedzUsuń