Zważywszy na warunki w jakich odbyło się nasze tegoroczne spotkanie z chochołowskimi krokusami, mogę śmiało powiedzieć, że chyba pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się być gdzieś za wcześnie. ;)
A to za sprawą pogody, która tym razem postanowiła spłatać figla bez konsultacji z wiosennym już przecież czasem i pokryć tatrzańskie doliny świeżą warstwą śniegu. Na szczęście krokusy, choć delikatne, dzielnie walczyły ze śnieżnym puchem. Niektóre same próbowały wyjść spod białej kołderki...
... niektóre zostały odkopane przez zniecierpliwionych ludzi,
jeszcze innym w wydostaniu się spod śniegu pomagało słońce, które wytopiło śnieg.
Wprawdzie słońce nie ogrzało powietrza na tyle, by krokusy rozpostarły swoje płatki i byśmy mogli zobaczyć je w pełnej krasie, ale w zamian mogliśmy podziwiać je w pełni koloru - świeże, jędrne, nasycone fioletem, jeszcze nie przesuszone i nie wydeptane przez tych, którzy traktują te fioletowe połacie dosłownie jak fioletowe dywany. Plusem "bycia za wcześnie" był także brak tłoku i gwaru na szlaku - rarytas wziąwszy pod uwagę popularność Doliny Chochołowskiej wśród osób odwiedzających Tatry.
Podczas naszego spaceru nie mogło zabraknąć tradycyjnego już parzenia kawy - pozdrowienia dla Agisa mistrza ceremonii i agisowej kawiarki. :)
Podążając do schroniska, przywitaliśmy się ze znajomą, której kilka lat temu nadałam imię Honorata - mimo upływu czasu trzyma się całkiem nieźle, nie daje się kornikom i nadal się uśmiecha. W drodze powrotnej spotkaliśmy śniegowego skrzata, którego ktoś ulepił z zanikającego powoli śniegu - nie wiem, czy przypadło mu to do gustu, ale nazwałam go Dionizy.
Niestety poza wyniesieniem z Tatr wspomnień tego, co ładne, wynieśliśmy też to, co brzydkie i co w ogóle nie powinno się na tatrzańskim obszarze znaleźć. Parafrazując pewną piosenkę o stolicy, można powiedzieć, a nawet zaapelować: nie przenoście nam śmietnika z dolin w góry.
ZDJĘCIA