Są szczyty, które przywołują pewne
refleksje. Są szczyty, przy których „przystajemy” – z różnych
powodów. Jednym z takich szczytów – przystanków jest dla mnie
Świnica. Myśląc o Świnicy, zawsze myślę też o tych, dla
których była ona ostatnim szczytem, na który weszli lub chcieli
wejść, a z którego nie powrócili. Jest to taka osobista zaduma
przyprawiona żalem, w sposób specyficzny związana z tym właśnie
szczytem – mocno zespolona z ogromną pokorą wobec tej góry. Z
pokorą nieco inaczej odczuwalną niż wobec pozostałych
tatrzańskich szczytów – bardziej wyciszoną, niepodważalną,
zawierającą pewien aspekt posłuszeństwa świnickiej skale.
Myśli te w dużej mierze mają swe źródło w tym, że zdarzały się okresy, gdy miesiąc w miesiąc Świnica zabierała człowieka, jakby domagając się ofiary za udostępnienie się człowiekowi. I tutaj rodzą się pytania: czy można stwarzać taką ideologię, że to góra wystawia rachunek za obecność człowieka na niej? Czy wolno człowiekowi górę oskarżyć o śmierć drugiego człowieka? Czy to nie człowiek od pierwszego kroku swojej wędrówki, działając wg własnej woli, w sposób bezsłowny deklaruje poniesienie wszelkich kosztów związanych z jego obecnością na danej górze? Są to pytania, które czasami sobie zadaję – pytania czysto egzystencjalne, nie mające na celu oceny lub wskazania „winnego” wypadkom i śmierciom poniesionym w górach.
Nie spieszyłam się z wejściem na szczyt Świnicy, choć był to od pewnego czasu określony cel do zrealizowania. Ale musiał wykiełkować i dojrzeć na drodze moich wewnętrznych rozmów z górą. Tak więc ta nasza lipcowa wędrówka ku szczytowi była dla mnie swego rodzaju zawierzeniem górze i pozwoleniem jej, by wprowadziła mnie na swój wierzchołek i sprowadziła z niego.
Szlak, którym wędrowaliśmy, nie był szczególnie trudny, jednak odcinek podszczytowy, z zabezpieczeniem łańcuchowym, wymagał sporego skupienia się i uwagi ze względu na dużą ekspozycję. Najbardziej wymagający etap naszej wędrówki okazał się etapem najpiękniejszym, wręcz graniczącym z mistycznością. Wspaniałe jest uczucie jedności ze skałą, gdy stan skupienia myśli jest tak silny, że w pewnym momencie w świadomości człowieka istnieje tylko skała, łańcuch i przesuwające się po nim ręce, a wszystko inne, które przecież jest wciąż obok człowieka i w człowieku, przestaje być dostrzegalne i odczuwalne – odchodzi jakby gdzieś w inną przestrzeń. Nawet pojęcie czasu przestaje istnieć – jest tylko tutaj i teraz. Subiektywnie pokuszę się stwierdzić, iż w kwestii emocjonalnej, podczas obecności człowieka w górach i jego działalności w skale, nie ma nic piękniejszego od uczucia współistnienia z tą skałą i miejscem, w którym się jest.
Myśli te w dużej mierze mają swe źródło w tym, że zdarzały się okresy, gdy miesiąc w miesiąc Świnica zabierała człowieka, jakby domagając się ofiary za udostępnienie się człowiekowi. I tutaj rodzą się pytania: czy można stwarzać taką ideologię, że to góra wystawia rachunek za obecność człowieka na niej? Czy wolno człowiekowi górę oskarżyć o śmierć drugiego człowieka? Czy to nie człowiek od pierwszego kroku swojej wędrówki, działając wg własnej woli, w sposób bezsłowny deklaruje poniesienie wszelkich kosztów związanych z jego obecnością na danej górze? Są to pytania, które czasami sobie zadaję – pytania czysto egzystencjalne, nie mające na celu oceny lub wskazania „winnego” wypadkom i śmierciom poniesionym w górach.
Nie spieszyłam się z wejściem na szczyt Świnicy, choć był to od pewnego czasu określony cel do zrealizowania. Ale musiał wykiełkować i dojrzeć na drodze moich wewnętrznych rozmów z górą. Tak więc ta nasza lipcowa wędrówka ku szczytowi była dla mnie swego rodzaju zawierzeniem górze i pozwoleniem jej, by wprowadziła mnie na swój wierzchołek i sprowadziła z niego.
Szlak, którym wędrowaliśmy, nie był szczególnie trudny, jednak odcinek podszczytowy, z zabezpieczeniem łańcuchowym, wymagał sporego skupienia się i uwagi ze względu na dużą ekspozycję. Najbardziej wymagający etap naszej wędrówki okazał się etapem najpiękniejszym, wręcz graniczącym z mistycznością. Wspaniałe jest uczucie jedności ze skałą, gdy stan skupienia myśli jest tak silny, że w pewnym momencie w świadomości człowieka istnieje tylko skała, łańcuch i przesuwające się po nim ręce, a wszystko inne, które przecież jest wciąż obok człowieka i w człowieku, przestaje być dostrzegalne i odczuwalne – odchodzi jakby gdzieś w inną przestrzeń. Nawet pojęcie czasu przestaje istnieć – jest tylko tutaj i teraz. Subiektywnie pokuszę się stwierdzić, iż w kwestii emocjonalnej, podczas obecności człowieka w górach i jego działalności w skale, nie ma nic piękniejszego od uczucia współistnienia z tą skałą i miejscem, w którym się jest.
Spotkanie ze Świnicą było dla nas
spotkaniem szczęśliwym – prowadziło nas słońce, które
skłoniło co niektórych do nabycia świeżej opalenizny. :)
Pojedyncze chmury i płaty zalegającego w żlebach śniegu malowały obrazy kontrastujące z letnią zielenią i błękitem nieba. W drodze do schroniska Murowaniec, wspaniale zaprezentował się nam Kościelec – z właściwą sobie godnością i strzelistością przyciągał uwagę, wynurzając się zza Małego Kościelca. Śniadanie zjedliśmy przy stołach pokrytych wzorami, jakie utworzyły zaschnięte na blatach krople deszczu. Zrelaksowani i syci wyruszyliśmy ku celowi naszej wędrówki – towarzyszył nam wiatr w postaci mniejszych i większych podmuchów. Na szczycie Świnicy dobrze zaopatrzone Dziewczyny odpaliły bombę witaminową, jaką przyniosły w plecakach – zdjęcia mówią same za siebie, z sałatki najbardziej ucieszył się Janek. Konsumpcja i podziwianie widoków ze świnickiego szczytu nie trwały niestety zbyt długo, gdyż nadciągające chmury i wzmagający się wiatr, zmusiły nas do przyspieszonego zejścia ze szczytu. Na odcinku łańcuchów matka natura postanowiła pokazać nam, że poza tym, co już tego dnia widzieliśmy, przygotowała dla nas także trochę gradu. Na szczęście w porę zreflektowała się, że w zupełności wystarczyły nam widoki ze szczytu, by docenić jej piękno i siłę, i dalszą drogę odbyliśmy już przy dobrej pogodzie.
Pojedyncze chmury i płaty zalegającego w żlebach śniegu malowały obrazy kontrastujące z letnią zielenią i błękitem nieba. W drodze do schroniska Murowaniec, wspaniale zaprezentował się nam Kościelec – z właściwą sobie godnością i strzelistością przyciągał uwagę, wynurzając się zza Małego Kościelca. Śniadanie zjedliśmy przy stołach pokrytych wzorami, jakie utworzyły zaschnięte na blatach krople deszczu. Zrelaksowani i syci wyruszyliśmy ku celowi naszej wędrówki – towarzyszył nam wiatr w postaci mniejszych i większych podmuchów. Na szczycie Świnicy dobrze zaopatrzone Dziewczyny odpaliły bombę witaminową, jaką przyniosły w plecakach – zdjęcia mówią same za siebie, z sałatki najbardziej ucieszył się Janek. Konsumpcja i podziwianie widoków ze świnickiego szczytu nie trwały niestety zbyt długo, gdyż nadciągające chmury i wzmagający się wiatr, zmusiły nas do przyspieszonego zejścia ze szczytu. Na odcinku łańcuchów matka natura postanowiła pokazać nam, że poza tym, co już tego dnia widzieliśmy, przygotowała dla nas także trochę gradu. Na szczęście w porę zreflektowała się, że w zupełności wystarczyły nam widoki ze szczytu, by docenić jej piękno i siłę, i dalszą drogę odbyliśmy już przy dobrej pogodzie.
ZDJĘCIA
Gratuluję zdobycia Swinicy. Fantastyczne zdjęcia - szczególnie przyjemnie było mi obejrzeć je w taki szary jesienno-zimowy dzień jak dziś. Planuję tę wyprawę na przyszłe lato. Tegorocznego lata młoda dziewczyna zginęła na Świnicy - siedzieliśmy akurat na Kościelcu, gdy nad Świnicą krążył helikopter TOPR, ale o zdarzeniu dowiedzieliśmy się dopiero z radia. Do tej pory mam tę historię w pamięci. Niestety sporo słabo doświadczonych turystów wybiera się na Świnicę z Kasprowego nie zdając sobie do końca sprawy, że ten szczyt nie należy do najłatwiejszych i najbezpieczniejszych. Oby jak najmniej takich wypadków...
OdpowiedzUsuń